Baśń o czosnku

Gwarno na radomskim zamku.
W wielkim gronie możnowładców
goście z Wilna i z Krakowa.
Będą unię pieczętować.

Sprawa widać wielkiej wagi,
bo choć mróz i po pas śniegi,
zagrożenie w każdej chwili,
wszyscy na czas się stawili.

Są biskupi, są sędziowie,
cześnik jest, wojewodowie,
jest podczaszy, dwóch starostów,
kasztelanów osiemnastu,
dwóch podstolich, jeden łowczy,
są kanclerze, podkomorzy,
jest marszałek, są ziemianie.
Rozpoczyna się zebranie.
Czyta akt – z Radomia Klemens.
„In nomine Domini amen…”

A tymczasem …

Od ratusza piękne sanie
zajechały niespodzianie.
Wysiadł z nich litewski bojar.
Podszedł do swojego konia
i coś szepnął mu do ucha.
Koń uważnie go wysłuchał,
zarżał głośno i odjechał.
Litwin jeszcze chwilę czekał,
potem zwrócił wzrok na farę
i postąpił kroków parę.
Wtem tłum ludzi go otoczył.
Zaskoczony zamknął oczy
i przepychał się na oślep.
Gawiedź napierała mocniej.
Litwin za sakiewkę chwycił,
groszy garść za siebie rzucił…
Już na próg kościoła stąpał,
nawet z głowy ściągnął kołpak,
gdy usłyszał znane rżenie.
I stanęły przed nim sanie.
Tłum znów ruszył na Litwina.
Litwin chwilę się zatrzymał,
Znowu garścią groszy sypnął
i za murem zamku … zniknął.

W dwie półchwile był za miastem.
Zatrzymawszy się pod lasem
cicho szepnął : „Chwała Bogu,
żeś mnie zabrał z tego progu”.
i ogarnął wzrokiem sanie.
Kątem oka dojrzał łanię.
Wyszła z puszczy parę kroków.
Raptem z góry wielki sokół
napadł na nią z pazurami.
Młoda łania kopytkami
opędzała się przed ptakiem.
Ale sokół swoim hakiem
zręcznie wbił się pod jej skórę
szybko wznosząc się z nią w górę…
Bojar, widząc klęskę łani,
wyjął szablę, wyszedł z sani
i wyruszył na sokoła.
Łania nagle gdzieś zniknęła.
Przetarł, przerażony, oczy,
lecz jej śladów nie zobaczył.
Poszedł dalej. Sanie za nim…
Odsuwając śnieg butami
szedł bez troski o godzinę.
Jakby czas mu się zatrzymał.
Wkoło cisza. Wkoło spokój.
Żywej duszy na widoku.
Ani z prawa, ani z lewa.
Tylko drzewa…Tylko drzewa…
Nawet słońce się ukryło.
Czyżby ono czas zmyliło?
Miał za sobą już dwie mile.
Kroczył równo… Nagle gile
spadły wprost pod jego nogi.
Żółty mniejszy. Większy drugi.
Większy skrzydła wszerz rozstawił
i czerwonym brzuszkiem wabił.
Głową kręcił, piórka stroszył,
krzyczał, darł się w niebogłosy,
śniegiem sypał, jak puch białym
i oglądał się za małym.
Mały (pewnie chciał się schować)
śnieg pod sobą zaczął kopać.
Duży jakby na to czekał.
Litwin dłużej już nie zwlekał.
Schwycił w ręce oba gile
i oświadczył: „Ptaszki miłe!
Dość już tego przedstawienia.
Znajdę coś tu do zjedzenia?!”
Biedne. Źle go zrozumiały.
– Miej waść litość – tak ćwierkały –
powiedz, jakie masz życzenie,
a spełnimy w okamgnienie.
– Chciałbym tutaj za stół zasiąść.
Mięso zjeść z gryczaną kaszą.
Właśnie z Litwy przyjechałem.
W ustach dawno nic nie miałem.
Lepiej nie żartujcie ze mną!

Zrobiło się wtedy ciemno.
Za niecałe ćwierć półchwili
już razem za stołem byli.
Bojar tuż przy palenisku…
Król z królową naprzeciwko.
A na stole? Cóż za cuda!
Prosto z rusztu sarnie uda,
jeleń w sosie jałowcowym,
dwie dzikie świnie w grzybowym.
Gęś kapustą nadziewana,
kura w czosnku zapiekana
obłożona żurawiną,
a do tego miód i wino.
Najpierw zjadał sarnie uda.
Porcja jedna, porcja druga.
Trzecią przepił łykiem miodu.
Czwarta (choć już nie czuł głodu),
piąta, szósta, siódma, ósma,
już dziewiąta była w ustach.
Na dziesiątą spojrzał dziwnie:
„Rozstrój kiszek mnie nie minie”.
Rozpiął pas ze złotą sprzączką
i zabrał się za dziesiątą…
Został jeleń, dzikie świnie,
cała kura w żurawinie,
kufel miodu nie skończony,
dzbanek z winem nie ruszony,
nadziewana gęś kapustą…
Ale zgasło palenisko.
Król od stołu wstał. Królowa
też już wyjść była gotowa…
Wielka uczta się skończyła.

Para gili też zniknęła.
A on sam na środku drogi.
Mróz narastał. Marzły nogi.
Noc zbliżała się od lasu.
Litwin, nie chcąc tracić czasu,
szybko ruszył w stronę sani.
Koń już czekał. Pojechali…
Było ciemno, zimno, głucho.
Litwin, choć wytężał ucho,
słyszał serca swego bicie…
Jechał… Nagle wilków wycie
zatrzymało jego konia.
„Teraz to już pewnie po nas” –
ogarnęło go zwątpienie.
W jednej chwili wysiadł z sani,
konia dosiadł i zawrócił…
Wkrótce odgłos wycia ucichł.
Serce się uspokoiło.
– Ale nam się poszczęściło –
czule w zad poklepał konia…
Coraz bliżej było do dnia.
Sennym okiem w niebo spojrzał.
Nad Radomiem wstała zorza,
lecz nie myślał tam zawracać.
Blisko drogi stała chata,
więc zapukał. Wszedł do środka.
Na zapiecku spała kotka.
Oprócz niej nikogo więcej.
Na fajerkach żur nie tknięty.
Posprzątane. Ciepła lepka.
– Muszę jednak tu poczekać –
siadł zmęczony po podróży.
Zapach czosnku go odurzył,
zwalił z nóg. I Litwin zasnął…

Sen go przeniósł drogą mleczną
do Krainy Szczęśliwości.
W drzwiach król Filip witał gościa:
– Witam, witam Jegomościa.
Szukasz szczęścia, czy miłości?
– Poszukuję, królu, żony.
Wszystko może dać mi ona.
– Więc jej szukaj. Szczęść ci Boże! –
Do Krainy drzwi otworzył…
Cóż to była za Kraina.
Gdzie nie spojrzał, tam dziewczyna.
I brunetki, i blondynki.
Także rude i szatynki.
Niskie, średnie i wysokie.
Jedne w lokach, inne z kokiem.
Chude, tłuste, bardzo tęgie.
Która jego żoną będzie?..
Król niejedne drzwi otwierał.
A on szukał. On przebierał,
aż przeczytał ogłoszenie:
„Kto z mą córką się ożeni,
ten dostanie piękny zamek.”
„Książę” było podpisane.
– Muszę iść do tego księcia.
On ma klucz do mego szczęścia! –
krzyknął bojar i odjechał …
Książę już na niego czekał.
Obok stała jego córka.
Ruda była jak wiewiórka.
Piegowata, nie daj Boże.
Czy o takiej bojar marzył?
– Chciałbym, książę, widzieć zamek.
Zaprowadzisz mnie tam rano?
– Oczywiście! Bardzo proszę.
Będziesz jego Pierwszym Gościem…
Noc minęła. Pojechali…
Cztery mile, może dalej,
nad ogromnym pięknym stawem
pośród drzew sosnowych zamek
w górę wspinał się wysoko.
Bojar przymknął jedno oko.
Drugim mierzył okolicę
drapiąc kciukiem potylicę.
Głową kręcił (coś cudował),
aż odezwał się w te słowa:
– Zamek nie jest w moim guście,
drogi książę. Mówiąc prościej …
Książę urwał mu w pół słowa.
Tak skończyła się rozmowa
i rozeszli się w dwie strony…
– Trudno. Będę żyć bez żony –
myślał bojar nad ruczajem.
Nagle zapachniało majem.
Nad brzeg przyszła piękna panna.
Wyglądała jak dziewanna.
Włosy – złoto. Suknia – zieleń.
Widział dziewcząt bardzo wiele,
ale takiej nie napotkał.
Jakaż cudna. Jakaż słodka.
Nabierając ręką wodę
poprawiała swą urodę.
Była chwilę. Może dłużej.
Bojar chciał się ku niej zbliżyć,
ale zanim z miejsca ruszył,
widział już oczami duszy:
wielkie szczęście, wielką miłość.
Widział przy niej swoją przyszłość.
Lecz gdy się rozejrzał wkoło,
już nie było jej nad wodą.
Jak mydlana bańka znikła.
Czyż to była wodna nimfa?..
Wstał i poszedł z biegiem rzeki.
(Każdy dzień trwał całe wieki).
W ujściu rzeki dojrzał starca.
Srebrne włosy, złota laska
były jego medalami.
Starzec stał tam sam z wędkami.
Bojar zaczął iść do niego,
lecz nie doszedł. Wiesz dlaczego?…

Sen przerwała mu dziewczyna…
Chleb, kiełbasa, dzbanek wina
i pachnący czosnkiem żurek
zatrzymały go na dłużej.
Zatrzymała też dziewczyna…
Cóż to była za rodzina.
W dzień on był na polowaniu.
Ona w domu była panią.
Zaś wieczorem przy kominku,
zażywając odpoczynku,
wspominali żur i czosnek…
Wkrótce założyli wioskę.
Dziś nazywa się Cerekiew.

Jej historię mówią wieki.
Krążą o niej także baśnie.
Ta jest baśnią ponad baśnie.
Napisałam ją swym dzieciom,
bo tam ich korzenie siedzą.
A ty, Drogi Czytelniku,
wiesz, gdzie gniazda Twych rodziców?

Dodaj komentarz