Baśń o królu Filipie

Wielki kamień leżał w wodzie.
Skąd tam wziął się? Mówią ludzie,
że to król zaczarowany,
w nimfie wodnej zakochany.

Nazywali go Filipem
(imię tutaj pospolite).
Król był piękny i bogaty.
Nosił też wytworne szaty
i koronę z brylantami.
Latem jeździł karetami.
Zimą cztery białe konie,
zaprzęgnięte w złote sanie,
niosły go po białym śniegu.
Ciągle jeździł. Szukał czegoś.

Szukał sobie narzeczonej,
panny pięknej, ułożonej,
która by go pokochała.
Jemu serce swe oddała.

Dniem i nocą myślał o niej.
Aż raz chcąc napoić konie
nad jeziorem się zatrzymał
w miejscu, gdzie wysoka trzcina
nenufary zasłaniała
(żółte róże). Ukrywała
także piękne lilie białe,
co się w lustrze przeglądały
i niebieskie niezabudki.
Król zatrzymał się na krótko.
Zręcznie powyprzęgał konie
i trzymając cugle w dłoniach
poprowadził je nad wodę.
Nagle…skądś powiało chłodem.
Król, jak gracz z karetą króli
pod wrażeniem wielkiej puli,
wstrzymał oddech. Wkoło spokój.
Żadnych głosów, żadnych kroków,
tylko wiatr coś cicho szumiał,
ale król go nie rozumiał.

Poszedł dalej. Konie przodem
przecierały szlak nad wodę.
Przeszedł przez wysoką trzcinę.
Nagle ujrzał cud – dziewczynę.
Na liliowym liściu stała.
Serce króla oniemiało.

Słońce w chmury się schowało.
Niebo mocno pociemniało.
Zawirował wiatr na wodzie
niczym łyżwiarz, co na lodzie
kręci swoje piruety.
Zebrał rozrzucone kwiaty
i schował się w liście trzciny.

Król usłyszał głos dziewczyny:
do-wi-dze-nia do-wi-dze-nia,
ale po niej nawet cienia
nie zobaczył. Szarpnął konie
i trzymając cugle w dłoniach
prędko wrócił do karety.

Chciał odnaleźć tę kobietę.
Pędził konie do wieczora.
Wszędzie szukał – wzdłuż jeziora,
z każdej strony, z tyłu, z przodu.
Nie odnalazł nawet śladu…

Przyszedł czas na odpoczynek.
On wciąż myślał o dziewczynie.
Miał ją ciągle przed oczami.
Nie mógł zasnąć. Za oknami
gwiazdy oświetlały niebo.
Księżyc niby szukał czegoś,
między nimi spacerował.
Nie powiedział ani słowa,
gdzie dziewczyna się ukryła.
I pokrzywa nie zdradziła,
która w okno zaglądała.
Nawet sowa przemądrzała
nic powiedzieć mu nie chciała.
Ćma o pannie nie słyszała.

Noc minęła. Przyszedł ranek.
Król po nocy nieprzespanej,
(tylko ręką przetarł oczy),
szybko do karety wskoczył
i popędził do jeziora.

Szukał miejsca, gdzie mu wczoraj
ukazała się dziewczyna…
Wszędzie trzcina… tylko trzcina.

Wzdłuż jeziora dookoła
wypatrywał, głośno wołał.
Serce z żalu rozpaczało.

Nagle… chłodem znów powiało.
Coś zaszeleściło w trzcinie.
Ptactwo dzikie, czy odyniec?
Król zatrzymał szybko konie.
Może tędy droga do niej?

Zszedł z karety. Słońce z góry,
przeciskając się przez chmury,
przeglądało się w jeziorze.
Liście lilii, jak talerze
rozstawione na obrusie,
słodko uśmiechały mu się.
Coś mruczała cicho trzcina.
Król na chwilę się zatrzymał.
Dookoła żywej duszy.

Serce w tak głębokiej ciszy
głośniej brzmi niż dzwonów bicie.
Jakże dziwne miał uczucie.
Lęk z pośpiechem się mieszały.
Myśli wciąż się prześcigały.
Wielki zamęt powstał w głowie.
Król, na co dzień mądry człowiek,

zwątpił w siebie. Co miał zrobić?
Chyba tylko się utopić.

Przeszedł trzcinę szybkim krokiem.
W lewo, w prawo rzucił wzrokiem
i zatrzymał się na brzegu.
Skok do wody nic trudnego.
Ręce złożył do pacierza.
„Pater Noster…” i znak krzyża.
Już gotowy był do skoku.

Nagle pannę ujrzał z boku.
Tę co wczoraj. Całą w bieli.
Chyba wyszła wprost z kąpieli,
bo suszyła wiatrem włosy.
Król wyszeptał coś pod nosem.
Ważył słowa, jak ją witać?
O wczorajszy dzień, czy pytać?
Jak rozmawiać o następnych?
Patrzył na nią jak zaklęty.
Chciał ją dotknąć, chciał przytulić.
Chciał z nią porozmawiać czule.
Ale nie mógł z miejsca ruszyć,
jakby kamień spadł na duszę.
Panna włosy w kok upięła,
weszła w trzcinę i zniknęła.

Tylko echo mu nieśmiało
„do widzenia” wyszeptało
i zagrała wielka cisza
koncert na bębenkach w uszach.
W oczach łzy mu zatańczyły…
Króla siły opuściły,
ledwo do karety wrócił.
Puścił konie. W sen się rzucił.

Śniła mu się piękna dama
w złote loki uczesana.
Z wonnych kwiatów miała wianek.
Zapach miały, jak poranek.
Dłoń mięciutką, jak aksamit,
ozdobioną perełkami
wyciągnęła w jego stronę.
– „Witaj, królu.” Zaskoczony ucałował dłoń madonny.
– „Szukasz sobie narzeczonej?”
Wyczytała jego myśli.

Nad jezioro razem poszli.
Trzcina drogę im zrobiła,
dywan z liści ułożyła.
W mig znaleźli się nad wodą,
gdzie spotkali „pannę młodą”,
która tak urzekła króla.
Słońce niczym złota kula
zaświeciło w lustro wody.
Czuł się przy niej jak „pan młody”.
Ona im się ukłoniła.
Do rozmowy zachęciła:
– „Czy w czymś pomóc, siostro miła?”
– „Przyszłam z królem!” I zniknęła.

Król obudził się zdziwiony.
Czyż ten sen, to klucz do żony?
Czy to było ostrzeżenie?
Zapomniawszy, że są konie,
zerwał się na równe nogi
i już był na końcu drogi,
co przed chwilą mu się śniła.
Panna ze snu już tam była.
Uśmiechnęli się do siebie.

Król się czuł jak w siódmym niebie.
Zachęcony do rozmowy
wyznać miłość był gotowy.
Już do ślubu się szykował.
Już królestwo jej oddawał.
Już wyciągnął do niej dłonie.
Nagle chłód nadleciał od niej.
Razem z nim usłyszał słowa:
– „Ten wierności mi dochowa,
który się kamieniem stanie.
Czyś jest gotów, miły panie?”
– „Co nakażesz, wszystko zrobię,
abym tylko był przy tobie,
boś jedyna, ukochana!”
Upadł przed nią na kolana:
– „W twoje ręce się oddaję.
Ty zarządzaj moim krajem.
Ja niech będę twoim sługą…”
Mówił do niej jeszcze długo.
Ona wciąż się uśmiechała
i oczami czarowała.
Gdy zakończył swe wyznanie,
poszła brzegiem, a on za nią.
Zatrzymali się wśród lilii…
Dziw się zdarzył w jednej chwili.
Panna wyciągnęła dłonie.
Król ich dotknął…

…Wielki kamień
Stoi tam już kilka wieków.
Mój Kochany Czytelniku,
Chcesz go znaleźć? Zamknij oczy,
a na pewno go zobaczysz.

Dodaj komentarz