Dawno temu … dwa … pięć wieków
(w każdym razie za Sapiehów)
w okolicach, gdzie jest Kodeń
zajazd mały stał przy drodze.
Nazywano go „U Waśków”.
Znany był on na Podlasiu
z ryb smażonych „prosto z Buga”.
Posłuchajcie. Baśń niedługa.
Pewien Litwin, piękny, młody,
(niecodziennej był urody)
kiedyś do zajazdu trafił
i majątek w nim zostawił.
Zapytacie co się stało?
Czy mu rozum odebrało?
Waśka – ojciec, z Waśką – synem
zatrudniali cud – dziewczynę.
Zgrabną, sprytną, pełną werwy.
Oczy czarne jak dwie perły,
krucze włosy w loki spięte,
usta wiecznie uśmiechnięte,
ruchy jak u baletnicy
(nimfa rzeczna przy niej niczym)
i do tego zawsze miła
(niejednemu już się śniła).
Skąd przybyła – nikt nie wiedział.
Nazywano tu ją Miecia.
Ciężko u nich pracowała.
Myła, prała i sprzątała.
Całą kuchnią zarządzała.
Gotowała i zmywała.
Gości też obsługiwała.
Miecia się na wszystkim znała.
Nawet na „waśkowych” rybach
(które różnie smażyć trzeba).
Zwykle przynosili płocie.
Czasem wyławiali trocie,
gdy na tarło szły do morza.
Raz złowili też węgorza.
Trafiał się też żółw – włóczęga,
sandacz, krasnopiórka – wzdręga.
Bardzo rzadko młode sumy,
za to częściej leszcze, liny.
Brali także i jazgarza.
Szczupak nieraz się pokazał,
czasem nawet połknął haczyk.
Rak szczypcami się zahaczył.
Okoń, skory na przynętę,
łatwo łowił się na wędkę.
Przynosili też lipienia,
certę, i chudego klenia.
Brzanę już wypatroszoną,
z groźnej ikry oczyszczoną.
Gdy zaś była późna pora,
szli po karpie do jeziora.
Litwin zjawił się tu w nocy.
Księżyc wprost wytrzeszczył oczy
i się szybko schował w chmury.
Cóż takiego widział z góry?..
Gwiazdy także się ukryły.
Tylko sowy nie stchórzyły.
Pierwsza drugiej coś szeptała,
trzecia je podsłuchiwała.
Czwartą w bok szturchała piąta…
aż zbudziła się dziesiąta
(najmądrzejsza). – Co się stało? –
Szósta wyszeptała śmiało
– Spójrz na zajazd. Ktoś przyjechał.
Siódma na to. – Ktoś z daleka.
– Chyba książę – rzekła ósma,
zaś dziewiąta – Jaki wóz ma?!
I zaczęło się gadanie.
„Co za strój?”… „ Co za ubranie?”
– Moje siostry, nie wypada
obgadywać tak sąsiada –
najmądrzejsza przerwać chciała
i za chwilę odleciała.
Za nią trzecia, czwarta, ósma,
potem piąta, siódma, szósta,
tuż za nimi pierwsza z drugą.
A dziewiąta? Jeszcze długo
przyglądała się karecie:
„Co za cudo! Całe w złocie”…
W domu wszyscy mocno spali.
Litwin pukał, do drzwi walił,
aż obudził niebo śpiące.
Zaraz za nim wstało słońce.
Kogut wrzasnął – Kukkurykuu!!!
Dość siedzenia już w kurniku,
bo wyrosną wam pazury –
i rozgonił wszystkie kury.
Rozgdakało się podwórko.
Posypały się też piórka.
Kogut najpierw stanął z boku.
Potem wolno – krok po kroku –
wszedł pomiędzy swoje kury.
– Dosyć już tej awantury! –
i rozkazał liczyć piasek.
Biedne kury. Sam tymczasem
paradował jak karbowy.
– I wybijcie sobie z głowy,
że jesteście najmądrzejsze!
Jajko zawsze będzie pierwsze! –
Kury w strachu piach liczyły…
że aż jajka pogubiły.
Litwin marzył głodnym okiem
– Gdyby trzy usmażyć z boczkiem.
To by była jajecznica! –
Wtem skrzypnęła okiennica,
drzwi trzasnęły. Ujrzał Miecię.
– Kogo Pan Bóg tutaj niesie?
Zajazd jeszcze jest nieczynny.-
Litwin podszedł do dziewczyny,
po czym w pas jej się ukłonił:
– Z Litwy jadę, miła pani.
– Pan odpocząć chcesz w podróży.
Cały zajazd panu służy. –
Poprawiając czarne loki,
czarowała gościa wzrokiem…
Pokazała mu sypialnię,
umywalnię i jadalnię…
Konie wyprząść nakazała…
W końcu gościa zapytała:
– Co mam podać na śniadanie?
Rybę „z wody”, czy w śmietanie,
może tylko usmażoną
i grzybami obłożoną.
Może z rusztu, może w sosie.
Może podać ją w bigosie.
Po mazursku, czy po polsku,
może podać po żydowsku?
Może trochę miodu dodać
i po podlasku ją podać?…
Litwin długo jeszcze słuchał.
Kiszki mu burczały w brzuchu.
On o jajkach tylko marzył…
Aż nareszcie się odważył:
– Mogę dostać jajecznicę?..
Nazbierawszy jaj w spódnicę
Miecia w kuchni się zaszyła.
Po kwadransach trzech wróciła,
niosąc upragnione danie.
– Jajecznica, drogi panie!
Litwin oczom nie dowierzał.
Wszystko szybko zmiótł z talerza
i poprosił o dokładkę…
– No, nareszcie się najadłem –
skinął ręką na dziewczynę.
– Teraz czas na odpoczynek.
Zapłaciwszy dwa dukaty,
poszedł prosto do komnaty…
Nie wychodził do wieczora,
aż kolacji przyszła pora.
Wypoczęty, bo wyspany,
w nowe szaty też przebrany,
do jadalni wszedł powoli…
Ojciec z synem stał przy stole,
Miecia jeszcze była w kuchni.
Litwin zaczął: – Co tak pachnie? –
W mig na baczność zajazd stanął.
– Ojciec leszcza złowił rano
i zrobiony jest w śmietanie.
Spróbuj, miłościwy panie.
– Podsmażany był na maśle.
Przypraw dano aż dwie garście –
na zachętę ojciec dodał.
Zapraszając piwo podał.
– Uduszony jest w pieczarkach.
Jest muszkatołowa gałka,
imbir, pieprz i majeranek.
Z ryżem ma być dziś podany –
uśmiechnęła się też Miecia.
Co powiedzieć – sam nie wiedział.
Wreszcie rozsiadł się na ławie:
– Niech więc panna już go stawia –
i podrapał się po czole.
Leszcz po chwili był na stole
na talerzu malowanym.
Obok niego miodu dzbanek.
– Nie ma w nim ni jednej ości –
zapewniała Miecia gościa.
– Wszystkie zjadłaś? – zażartował
i powoli go kosztował…
Potem inne ryby stały.
Wszystkie bardzo smakowały,
więc dukatów nie żałował.
Cały miesiąc tak ucztował.
Waśka ojciec i syn Waśka
dogadzali gustom gościa.
Panna Miecia w szczególności.
Już od chwili żartu z ością
Litwin jej zawrócił w głowie.
Pomyślała wtedy sobie:
„Nie bądź taki znów chojraczyk,
jeszcze złapiesz się na haczyk.
Znajdę się ja w twoim sercu…”
Już marzyła o kobiercu,
już widziała się w karecie,
już jeździła z nim po świecie,
nawet już została matką…
Lecz nie poszło jej tak gładko.
Na nic zdał się leszcz w śmietanie,
na nic było każde danie
gotowane „na godzinę”.
Litwin ponoć miał dziewczynę!..
Spróbowała pójść do wróżki,
która znała różne sztuczki,
jak usidlać młodzieniaszków.
Opuściwszy zajazd Waśków
zanim spadła ranna rosa
cichuteńko, głodna, bosa,
do drzwi wróżki zapukała.
Wróżka dawno już nie spała.
Gotowała wywar z pszczoły,
według swojej własnej szkoły.
Właśnie był on doprawiany.
Był to lek na wszystkie rany.
– Co przyniosło cię tak rano? –
palcem drapiąc się w kolano
wzrok rzuciła swój na Miecię
– Tylko mów jak na spowiedzi. –
Rozmawiały dwa kwadranse.
– Tylko jedną masz już szansę.
Będę z tobą, Mieciu, szczera.
Musisz podać mu selera. –
Litwin był już spakowany.
Konie też już osiodłane.
– Nim wyruszysz w drogę, panie,
proszę jeszcze na śniadanie.
Stół już czeka zastawiony –
i złożywszy sto ukłonów
zawróciła gościa Miecia.
Litwin znów za stołem siedział.
A na stole, daję słowo,
było bardzo selerowo:
seler w majonezie z płotką
oprószony świeżą natką,
obok seler gotowany
przystrojony bakłażanem,
napój „cza-cza” (seler z jabłkiem)
seler z uduszonym rakiem,
dwie sałatki selerowe
i z selera trzy schabowe.
Litwin wlał do kubka „cza-czę”…
„Teraz to ja cię uraczę…” –
pomyślała sobie Miecia.
Długo gość za stołem siedział.
Może dzień … A może cztery…
Smakowały mu selery???
Nie!!! Pokochał pannę Miecię,
jak nikogo na tym świecie.
Wkrótce oddał jej swe złoto.
Miecia w zamian dbała o to,
aby seler był na stole…
A ja …. baśnie pisać wolę.