1. TYTUŁEM WSTĘPU

 

Jest takie miejsce na ziemi

choć nie na wszystkich jest mapach

gdzie zieleń zawsze w zieleni

a kwiaty zawsze są w kwiatach.

Sercem tam ciągle uciekam

by nie dogonił mnie czas

i z trwogą patrzę z daleka

jak szybko wprowadza się las

a nitka babiego lata

próbuje widok odmienić.

Tam kwiaty zostają w kwiatach

a zieleń zawsze w zieleni.

 

Żelewsze to historia.

Wszystko co na świecie ma swoją historię. Od pojedynczego człowieka zaczynając, poprzez rodzinę, społeczność, także małe wsie i wielkie miasta, państewka i państwa po kontynenty – wszystko ma swoją historię. Z zapisanych (w różnych postaciach) przekazów na rzecz historii, nawet w formie opowiadań utrwalanych pokoleniami, powstają nie tylko legendy. Często na ich kanwie tworzone są wielkie dzieła literackie, czy filmowe. Ale nie tylko te wielkie historie zasługują na ludzką uwagę. Bywa, że zwykły dokument może stać się dokumentem niezwykłym, dokumentem, który zainspiruje do prac poszukiwawczych na rzecz choćby historii rodzinnych.

Dla mnie takim dokumentem był akt ślubu z dnia 7 listopada 1823 roku mojego przodka – Łukiana Onyszczuka z Kodnia z Antoniną Panasiuk z Żelewsza.

Dokument ten wskazał, że rodzina mojej matki po mieczu pochodzi z Kodnia, o czym chyba nikt z mojej rodziny nie miał pojęcia. Mówiło się jedynie, że Onyszczuki przyszły z Wołynia i że Panasiuki mieszkające w Żelewszu to jakaś tam rodzina. Zdawało się nam, że Onyszczuki od zawsze mieszkali w Żelewszu, a już na pewno to nie Panasiuki byli pierwszymi w naszej wsi. Tymczasem po analizie tych akt okazało się, że pierwszymi mieszkańcami wsi Żelewsze byli jednak Panasiuki. Tak bynajmniej można wywnioskować z opublikowanych akt metrykalnych parafii kodeńskiej i zabłockiej.

Moja rodzinna wieś Żelewsze (Zalewsze) leży nad samym Bugiem, 4 kilometry w górę rzeki od Kodnia (siedziby gminy). Po drugiej stronie rzeki, za Bugiem, Białoruś. Przez wieś przechodzi tylko jedna droga, którą wyznaczają głównie drewniane płoty. Droga kończy się za wsią jako dojazd do pól. Żelewsze, bo tak nazywamy wieś od dziada pradziada, jest dzisiaj jedną z najmniejszych wsi w Polsce, jeśli nie  najmniejszą.Być może kiedyś zniknie z mapy Polski, jak zniknęła na moich oczach sąsiednia wieś Suhre (Sugry).

Opowiadanie o Żelewszu kieruję nie tylko do potomnych, ale także do przyjaciół tej ziemi.

W latach 60. ubiegłego wieku XIX, czyli w latach mojego dzieciństwa, żyło w Żelewszu 12 rodzin: 4 rodziny Panasiuków, 2 rodziny Romańczuków, Oniszczuki, Usztwanty, Iwanczewskie, Zińczuki, Ignaciuki i my –  Wierbińskie. Tak się rodziny nazywało – nie Iwanczewscy, czy Wierbińscy tylko właśnie Iwanczewskie i Wierbińskie.

Dzisiaj w Żelewszu zasadniczo pozostały dwa gospodarstwa. Pozostałe gospodarstwa przejęli ich spadkobiercy, jednak oni wyjechali z Żelewsza i doglądają swoich majątków z zewnątrz. Niektórzy przyjeżdżają już tylko turystycznie.

We wsi od ponad stu lat stoi kapliczka. W 2012 r. postawiono nową, pozostawiając architekturę poprzedniej. Grafikę tamtej starej kapliczki wykonała moja córka, będąc jeszcze uczennicą Liceum Sztuk Plastycznych w Radomiu.

Wspominam ją również w tomiku „Bugiem do Kodnia” w wierszu pt. „Pieśń o kapliczce w Zalewszu”.

Ty żegnasz i witasz,
O wiarę nie pytasz.
Od wieku tu stoisz
I burz się nie boisz.

Mówiła mi babka,
Że jeszcze jej matka
Kwiaty ci składała,
Gdy się budowała.

Mówiła mi także
O wielkim pożarze.
To tu się modliła,
Gdy wieś się paliła.

Wiem także od matki:
Żegnałaś jej braci
Gdy „Nakazem chwili”
Dom swój opuścili.

Jeden tylko wrócił.
Drugi ją zasmucił,
Ale na cmentarzu
Obok siebie leżą.

I ja cię pamiętam,
Jak na Wielkie Święta
Ty żeś wieś zbierała
Z nami świętowała.

Ty żegnasz i witasz,
O wiarę nie pytasz.
Na los nie narzekasz
I na wszystkich czekasz.

Mieszkańcy wsi w większości byli prawosławnymi. Kapliczka służyła wszystkim mieszkańcom, gdyż do najbliższych świątyń kawał drogi: kościół w Kodniu, cerkiew w Zabłociu i w Jabłecznej. Wieś leży na wzniesieniu. Poniżej ogromne rozlewisko Bugu. W pamięci mojej pozostają wielkie wiosenne powodzie i jak gromy z jasnego nieba głośne trzaski, gdy pękały lody Bugu i ruszała kra. Przy drodze na wjeździe już do samej wsi tuż przy zakręcie stała stara wierzba. Przy niej była ławka, na której siadali mężczyźni i dyskutowali. Po większych powodziach znaczyli na tej wierzbie poziom wody. Zdarzyło się, że największą powódź w historii tej wierzby według najstarszych żelewiesców przeżyłam także i ja.

Wtedy wody Bugu podchodziły pod nasz dom. Zatrzymały się niemalże przed progiem, ale wiele domów było zalanych. Niestety, wierzby tej już nie ma. Pozostała tylko westchnieniem i w wieszu pt. „Wierzba” z w/w tomiku.

Z czapką, bez czapki. Zawsze przywita
Wierzba płacząca do ziemi wbita.
Wyrosła tutaj ponad wiek temu,
Na samym zakręcie. Nie wiem czemu.

Z wysoka patrzy nasza królowa,
Przed słońcem chroni, przed deszczem chowa.
Z góry spogląda na łąki, pola.
Na tym nie kończy się wierzby rola.

Na pniu jej znaczy się poziom wody,
Gdy Bug wylewa, gdy idą lody.
Strach wtedy wszystkich ogarnia we wsi.
Gdy wieś zalewa, nasz dom najpierwszy.

Pamiętam. Wiele lat temu,
Gdy woda doszła do progu domu,
Matka i ojciec wciąż się modlili.
Wszystko na plecach powynosili.

Różne historie wierzba ukrywa.
Przyjedź, zapytaj. Będzie szczęśliwa.
Jej ławka nawet na ciebie czeka
W Żelewszu wszystkich wierzba urzeka.

Mieszkańcy wsi to głównie rolnicy. Hodowali także bydło, owce, trzodę chlewną, kaczki, kury, gęsi… Prawie każdy gospodarz miał co najmniej jednego konia. Żelewiescy zbierali grzyby, jagody, łowili ryby. Niektórzy mieli nawet własne łódki. Tradycją wsi było wspólne pasienie krów. Dla większości gospodarzy było to ogromnym ułatwieniem, gdyż w tym czasie mogli zajmować się innymi pracami. Byli jednak gospodarze, którzy nie brali udziału we wspólnym pasieniu krów. Swoim krowom przywiązywali łańcuchy (często dodatkowo z kijem między przednimi nogami) i palowali je na własnych łąkach. Wspólnymi pracami na wsi były także młocki w młockarniach i wykopki. Sąsiedzi może aż tak bardzo ze sobą nie byli zżyci, ale wiedzieli, że są sobie wzajemnie potrzebni. Bywało, że zimą, gdy spadło dużo śniegu, a trzeba było zawieźć dzieci do szkoły, organizowano podwózkę sankami. Szkoła Podstawowo 7-klasowa znajdowała się w sąsiedniej wsi Zabłocie. Pieszo, skrótami przez pola 4 kilometry drogi. Najczęściej jednak przy wielkich śnieżycach po prostu nie chodziło się do szkoły.

Wieś nie miała prądu. Za oświetlenie służyła lampa naftowa. Była jedna lub dwie, a naftą gospodarowało się oszczędnie. Prąd doprowadzono do wsi dopiero w latach 80. Pamiętam, że nawet nie wszyscy chcieli mieć w domu prąd, gdyż było to związane z dużymi kosztami instalacji i potem eksploatacji. W moim rodzinnym domu jeszcze długo pod sufitem zamiast żyrandoli wisiały blaszane „talerze”, a sprzęt AGD dotarł dopiero w latach osiemdziesiątych.

Wspomniałam, że sąsiedzi aż tak bardzo nie byli z sobą zżyci, ale wiedzieli, że są sobie wzajemnie potrzebni.

Przed II Wojną Światową było inaczej. Rodziny dzieliły się swoimi radościami i smutkami, także doświadczeniami. Po wojnie dobrosąsiedzkie stosunki oziębły (delikatnie mówiąc) za sprawą „Akcji Wisła”. Skutkiem wysiedlenia na wsi zostały dwie rodziny, w tym moi rodzice. Wywieziono wszystkich prawosławnych. Moi rodzice pozostali głównie dlatego, że matka była w ciąży i ojcu udało się przesiedlenie odroczyć. W pobliskich koloniach i wsiach także pozostały pojedyncze rodziny. Były to rodziny, które „zdążyły” przejść z prawosławia na katolicyzm. Cerkiew w Zabłociu została zamknięta, a najbliższa świątynia prawosławna była w monasterze w Jabłecznej. To i inne utrudnienia życiowe skutkowały tym, że byłyśmy wychowywane bez obowiązków religijnych. Skomplikowana była także nauka religii w szkole, gdyż religia jako przedmiot ze szkoły została wyprowadzona, a poza szkołą nie odczuwało się obowiązku jej nauki. Jednakże ochrzczone byłyśmy.

Miałyśmy niewiele ponad tydzień – siostra bliźniaczka zachorowała i trzeba było ją natychmiast ochrzcicć. Matka sprowadziła do domu zakonnika z klasztoru w Jabłecznej. Przyszedł w sobotę 5 maja – w dzień św. Ireny z Tesaloniki – męczennicy. Siostra dostała imię Irena, a mnie dano imię Walentyna. Swoje imię otrzymałam za przyczyną św. Walentego, patrona ludzi chorych. Jego obraz z początku XVIII wieku wisi w kościele w Sławatyczach (sąsiednia parafia). Obraz przedstawia cud uzdrowienia dziecka przez świętego. Został on przywieziony przez członka rodu Radziwiłłów do Sławatycz z Włoch. Ponadto w tym kościele w relikwiarzu znajduje się fragment kości św. Walentego. Postać św. Walentego na Podlasiu była powszechnie znana i czczona.

Pamiętam jak przez jakiś sen nasz chrzest. Opowiedziałam o nim mojej matce, gdy już byłam dorosłą. Nie mogła uwierzyć, żebym mogła to wydarzenie pamiętać, ale potwierdziła, że rzeczywiście tak było i opowiedziała dlaczego wtedy tak szybko byłyśmy chrzczone. W aktach jabłeczyńskiej Cerkwi zachowały się dokumenty świadczące o naszym chrzcie, ale co ciekawe inne jest nazwisko ojca chrzestnego, imię się zgadza. Myślę, że chrzestny zmienił sobie nazwisko na nasz chrzest w obawie przed komplikacjami z nową władzą. Zawsze jednak o nas dzieciach pamiętał i my także o nim.

Pięć lat miałam, gdy przesiedlone rodziny w ramach akcji „Wisła”, wróciły do swoich gospodarstw po kilku latach. Powróciły do zniszczonych domów i budynków gospodarczych. Powróciły z urodzonymi „na  zachodzie” dziećmi. Wtedy razem z nami zamieszkało w dwóch izbach 16 osób. Niektórzy nie wrócili, pozostając na „ziemiach odzyskanych”. Także z mojej rodziny.

Wieś powoli zaczęła się odbudowywać. Powstawały nawet murowane domy. Przybywało nowych rodzin i dzieci. Wyrastało nowe pokolenie. Dzieci były potrzebne do pasienia krów, owiec, gęsi. Z dziećmi rodzice chodzili do lasu na grzyby i jagody. Dzieci były także siłą roboczą w domu. Zajmowały się młodszym rodzeństwem, pomagały matce przy kuchni i w obejściu. W nagrodę rodzice organizowali dzieciom we wsi potańcówki. Jeden z gospodarzy wypożyczał wolne pomieszczenie, grała harmonia, rodzice zasiadali dookoła przy ścianach, a dzieci i młodzież tańcowały. Nam, dzieciom, wtedy było wesoło i radośnie. Ale w miarę wychodzenia w świat wiedziałyśmy, w jak trudnych warunkach wyrastałyśmy, jak trudno było naszym rodzicom nas wychowywać. Najbardziej nasi rodzice bali się, żebyśmy nie potopiły się w Bugu. Bug był rzeką niebezpieczną, pełną wirów, a dzikie plaże wyjątkowo kusiły dzieci. Pomocni wtedy byli rybacy, którzy po prostu wyganiali dzieci znad rzeki. W pobliżu wsi jest także kilka jezior. Największe z nich przy samej wsi jest połączone rowem z Bugiem. Za czasów mojej młodości to jezioro służyło wszelkiemu stworzeniu, które hodowali gospodarze: krowy, owce, konie, gęsi, kaczki. Zwierzęta piły z niego wodę i w nim się kąpały. Służyło ono również za kąpielisko dla ludzi. Jedną stronę jeziora użytkowały zwierzęta, a drugą ludzie. Jeśli chodzi o pranie, matki prały na tarach, gotowały w kotłach, ale z płukaniem chodziły do Bugu. Ja również często brałam udział w takim praniu.

 

Dodaj komentarz