DZIAD I BABA – baśń

DZIAD I BABA – baśń

W środku lasu na polanie
od lat stoi czarny kamień.
Obok niego mniejszy, szary…
 
Rzecz się stała  „nie do wiary”…
Dawno albo jeszcze dawniej
(tego nie wie nikt dokładnie),
kiedy jeszcze żyły skrzaty,
na polanie rosły kwiaty.
Piękne były ich kolory,
piękne kształty, cudne wzory.
Niezwykłe też miały cienie.
Każdy jeden jak marzenie.
Wszystkie śliczne, piękne, zdrowe.
Cud natury jednym słowem.
O tych kwiatach skrzaty plotły
małym dzieciom i dorosłym,
że ich zapach życie daje.
Któż by wierzył w takie baje…
 
Stary dziad i baba stara
usłyszeli skrzatów słowa.
Zapragnęli znaleźć kwiaty.
Wczesnym rankiem wyszli z chaty,
która tuż pod lasem stała.
Ani duża, ani mała.
Kryła ich przed śniegiem, deszczem
i służyłaby im jeszcze,
gdyby im się nie zwidziało
nieśmiertelne, silne ciało…
 
Zamykając drzwi na kratę,
opuścili swoją chatę.
– Jak nam iść i w którą stronę? –
pyta dziad swą starą żonę,
mocno drapiąc się po głowie.
– Nic się nie bój! Wiatr nam powie.
  Jeśli kwiaty są w tym lesie,
  on ich zapach nam przyniesie.
  Lecz rozpalić trzeba ogień! –
Popatrzyli się po sobie.
– Trzeba znaleźć dwa krzemienie –
odpowiedział dziad swej żonie…
 
Poszli szukać tych kamieni.
– Pewnie są przykryte ziemią.
– Może trawą już zarosły.      
– Może skrzaty gdzieś wyniosły…
 
Na szukaniu po ugorach
zeszło im aż do wieczora.
– Czas odpocząć – mówi stary-
  zaraz przyjdą z lasu mary.-
Nazbierali liści, suszu,
zakopali się po uszy.
Czujnie spali, jak zające,
aż wyjrzało pierwsze słońce
i błyszczącym swym promykiem
oświetliło dwa kamyki.
 
– Kiedyż one tu wyrosły?
– Może skrzaty je przyniosły.
– Podrzuciły nam pod „chatę”?
– Podrzuciły – żona na to.
 
Pierwszy trzask i drugi, trzeci…
Wkrótce ogień dziad rozniecił.
Płomień szybko poszedł w górę
pokazując wielką chmurę,
co nad lasem się zbierała
i z wysoka już huczała.
Potem na dom się skierował…
 
Dziad odezwał się w te słowa:
– Zła to wróżba. Chodź, wracajmy.
  Życia w kwiatach nie szukajmy.
Ale baba nie stchórzyła
i do dziada przemówiła:
– Słuchaj stary. Oprócz cienia
  nic nie mamy do stracenia.
  Czy to w chacie, czy to w lesie,
  niedługo rozstaniemy się.
  A tam żyć możemy wiecznie.
  Lepiej chodź – skończyła grzecznie…
Rozejrzawszy się na boki
weszli w las, a gęste krzaki
wnet im drogę zastąpiły.
Chcieli obejść – zabłądzili.
Znów stanęli przed swą chatą.
 
– Widzisz stara? Co ty na to?
Lecz baba zostać nie chciała,
do wędrówki namawiała.
I prosiła, i krzyczała.
Gdy już chłopa przekonała,
chatę swoją w krąg obeszli
i do lasu znowu weszli.
Teraz jednak z drugiej strony.
Nie czekając na swą żonę
dziad do lasu poszedł pierwszy…
– Ależ stara się ucieszy,
  gdy zobaczy co tu rośnie –
i na babę woła głośno:
– Żono! Przyjdź tu szybko z nosem.
  Pięknie tutaj, jak na wiosnę.-
Niczym strzała przyleciała…
ale łąka nie pachniała.
 
Trudno. Poszli szukać dalej.
Co stanęli – to wąchali.
Wreszcie coś im zapachniało.
Mąż do żony rzekł nieśmiało:
– Czujesz, stara, zapach wokół?
  Aż strach bierze. Co za odór. –
– Może to być zmyłka jakaś.
  Czyżby to „wieczności” zapach? –
Z trudem pokonali gąszcze.
Wypłoszyli z nich zające,
sarny, dziki i wiewiórki,
nawet myszy i jaszczurki
i stanęli nad urwiskiem.
 
Wtedy zrozumieli wszystko…
Zeszli z wiatru. – Idźmy tędy.
Ominiemy Ich zakrętem,
potem znów pójdziemy dalej –
mąż do żony coraz śmielej.
Na zakręcie przystanęli.
Śmiałków wszystkich pożegnali
i odeszli. Późno było.
Niebo szybko pochmurniało.
Zanosiło się na burzę.
Schron znaleźli w lisiej norze.
Pusta była – więc w nią weszli,
chrustem zastawiając „drzwi”.
 
Ze snu północ ich wybiła.
Jakaś bardzo mocna siła
potrząsnęła całym lasem
rycząc głośno niskim basem.
Wystraszeni dziad i baba
wyskoczyli co sił w nogach
i uciekli z lisiej jamy.
– Może burzę przeczekamy –
dziad się zwrócił do swej żony
prawie niesłyszalnym tonem.
Długo stali pod jesionem…
 
– Czujesz, stary, aromaty?
– Może tutaj są te kwiaty?
– Wiatr ich zapach przyniósł z lasu.
  Idźmy tam . Nie traćmy czasu. –
Ledwo wyszli spod jesionu,
zniknął las, jak za kurtyną.
 
Jest polana!…
 
Cóż za cudo. Dziw nad dziwy.
Dookoła tańce, śpiewy.
Aż im oczy w słup stanęły.
Skrzaty ucztę rozpoczęły.
Stoły suto zastawione.
Sarny, dziki upieczone.
Świerszcze im na skrzypcach grały,
leśne echa wtórowały.
To dopiero był karnawał.
Nie widzieli takich zabaw.
 
Nagle z lasu przyszła burza.
Skrzaty skryły się gdzieś w różach,
a dziad z babą wśród zarośli.
Rozprawiali o wieczności,
wielkiej uczcie i o skrzatach,
i o czarodziejskich kwiatach.
Nie usnęli tamtej nocy.
Rano wystawili nosy
rozglądając się ciekawie.
Wszystko znikło…
                            Poszli szlakiem
wytyczonym przez zwierzynę.
Upływały im godziny,
a polany wciąż nie było…
W końcu dróżka się skończyła.
Utrudzeni, umęczeni,
chwilę przystanęli w cieniu
starej rozłożystej wierzby.
Dziad do baby zaczął pierwszy:
– Długo tak będziemy szukać?
Nie chciał jej już więcej słuchać.
Baba się nie odezwała.
Obrażona szybko wstała.
Mąż ją błagał na kolanach.
– Możesz wracać. Idę sama.-
– Co za żona. Co za żona!
  Nigdy ja jej nie przekonam.-
Poszli dalej. Ona przodem
z trudem przecierała drogę.
Ciężka była. Sił im brakło.
Nagle zobaczyli światło …
 
Wyszli z lasu. -Jest polana!!!-
Uklęknęli na kolanach.
– Jakiż zapach! Jakie kwiaty! –
– Prawdę powiedziały skrzaty. –   
 
Dziad do baby w wielkich słowach:
– Powiedz, żono, czyś gotowa
  spędzić ze mną całą „wieczność”? –
– Mówisz, stary, niedorzeczność.
Zapach tylko życie daje.
Nie przykuje nas nawzajem.
Chodź, bo ściemniać się zaczyna. –
Krew im zaszumiała w żyłach.
Otumanił świeży zapach.
Weszli… I zostali w kwiatach…
 
W środku lasu na polanie
do dziś stoją dwa kamienie.
Baśnie o nich się zmieniają.
One, nieśmiertelne, trwają…
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Dodaj komentarz