Czarownica Wasylicha
miała dom na trzech kopytach
twardszych od najtwardszej skały.
Mocno ziemi się trzymały.
Na kopytach ściany stały
i się wzajem podpierały.
Żadna burza, żadna siła
chaty tej by nie ruszyła.
Ściany były z żeber zwierząt
powiązane kiszką cieląt.
Skóry, rogi, kły i ryje
(czasem aż po samą szyję),
też do żeber przywiązane,
ozdabiały jej trzy ściany.
Zaś pod sufitem ze skóry
czarownica miała furę
różnych czarcich ziół i kości.
Zapach z chaty się unosił
na czterdzieści stóp lub więcej
aż przez dwanaście miesięcy.
Domy w pobliżu tej chaty
dobrze znały te zapachy.
Więc pachniały: majeranek,
szałwia, mięta, bez, rumianek
i rozmaryn – na ból brzucha.
Na żółtaczkę – wonna ruta.
Na owsiki – wrotycz z czosnkiem.
Waleriana – ból pod mostkiem.
Polny bratek – na wypryski
i nagietek – na odciski…
Miała ona wszystkie zioła.
(Czasem o nich uczą w szkołach).
Czarownica Wasylicha
suszyła zioła w koszykach
suchym wiatrem z pola wziętym.
A trzymała wiatr w zaklętych
butlach szklanych i gąsiorach.
Gdy suszenia przyszła pora,
wyciągała korki z butli,
by z gąsiorów wiatr wypuścić.
Zaczynała zioła suszyć …
Aż na pieprz je mogła skruszyć.
Od tej właśnie czarownicy
wszyscy z całej okolicy
brali zioła na lekarstwa.
(Nawet moja praprababcia,
co mieszkała koło Kodnia).
Zbyt na zioła miała co dnia.
Bowiem jeszcze w tamtych czasach
nie było w pobliżu lekarza.
Nie było także apteki.
Ona więc robiła leki.
Czary-mary odprawiała.
Na chorobach też się znała.
Czarownica Wasylicha
miała kota, psa i lisa.
Lis jej znosił co dzień kury.
Kot gołębie, myszy, szczury.
Zaś pies pilnował jej chaty,
gdy musiała iść po kwiaty,
albo jakieś inne ziele.
Pracy miała bardzo wiele…
Kot, bielutki jak bałwanek,
smutny wrócił raz nad ranem.
– Czemu dzisiaj nic nie niesiesz?
– Nic nie było w żadnym lesie.
Dzień szukałem i noc całą.
Wszystko gdzieś się pochowało –
kociak gęsto się tłumaczył
przecierając łapką oczy.
Ale łezki nie uronił.
Ciężko było poznać po nim,
że okłamał Wasylichę.
<>.
– Trudno – rzekła czarownica
i wytarłszy nos w spódnicę
wlała garnek mleka kotu.
„Na początek – dobry sposób”
kot uśmiechnął się pod wąsem…
Lis, znalazłszy stado gąsek,
jedną się zaopiekował
i pod rudą kitę schował.
Cała, zdrową niósł ze sobą…
Pies uganiał się za sową,
bo podejrzeć sowa chciała,
co noc całą gotowała
Wasylicha… Szła robota…
Lecz nie u białego kota.
Niby co dzień szedł na łowy,
ale wracał zawsze głodny.
I powtarzał ciągle rano:
– Wszystko gdzieś się pochowało.
Dość już miała Wasylicha
tych narzekań i tych wzdychań.
Poszła raz po kocim śladzie …
Patrzy… Kot na bok się kładzie
i zapada w sen głęboki
wyciągając cztery nogi…
„ A to próżniak” – czarownicę
wykręciło niczym świecę,
aż spociła się na plecach.
„ Niech ja jutra nie doczekam,
dam ja jemu garnek mleka,
chyba że z wilczego mlecza” –
złość ją mocno ogarnęła
i na miotle odfrunęła…
Całą noc warzyła strawę,
a gdy wrócił kot nad ranem,
szybko w garnek mu nalała.
Dziwna rzecz się wtedy stała.
Kot po każdych dwóch mlaśnięciach
(a nie wiedział o zaklęciach)
zaczął zmieniać białe barwy,
aż wreszcie zrobił się czarny.
Zobaczywszy, co się stało,
lis i pies na kota śmiało
naskoczyli: – Precz z podwórka!!!
I rozpętała się bójka…
Pisk, szczekanie, miaukot kota,
spadające garnki z płota,
tuman kurzu, garście sierści…
Kot się rzucił do ucieczki.
A pies z lisem za nim, za nim.
Kot uciekał zakosami,
skręcał w prawo, skręcał w lewo,
krzywo, prosto i … na drzewo!
Lis i pies spojrzeli w górę,
Zobaczyli tylko chmurę,
która właśnie nadchodziła.
Tak ta bójka się skończyła.
Długo kot na drzewie siedział.
– Co ja zrobię?! – szlochał biedak.
Futro mam, jak diabeł, czarne.
Czy ktoś z takim mnie przygarnie?
Żyć się kotu odechciało?..
Nagle błysnęło, zagrzmiało.
Nadciągnęła wielka burza.
Kot na niebo tylko spojrzał
i w pośpiechu … szusss na ziemię.
Gdzie się ukrył? Tego nie wiem.
Rano czarny kot, jak sadza,
przyniósł mysz dla gospodarza.
Dostał za to garnek mleka
i na los swój nie narzekał.