który, chociaż sto lat przeżył,
wciąż polanę tę pamiętał.
Mówił o niej, że zaklęta.Łysa była jak kolano.
Niczym ścieżka wydeptana.
Ani duża, ani mała.
Może kilka piędzi miała,
może była trochę większa.
Tego wuj już nie pamiętał.
Była ona w środku lasu.
Na niej mur stał z wielkich głazów
na wysokość kilku ciosów,
że przeskoczyć go nie sposób.
Gdy był mały z kolegami
zachodzili tam czasami.
Głazy na niej jeszcze stały,
lecz zaklęcia nie działały.
Stary dziad, co fajkę palił
i co nigdy się nie golił,
z siwą brodą aż po ziemię
jeszcze rzadziej bywał na niej.
Kiedyś się spotkali razem
pod największym szarym głazem.
Wtedy dziad im baśń przekazał.
Więcej im się nie pokazał.
Poszedł niby nabić fajkę…
Ja wam baśń tę dziś opowiem.
Dawno temu na polanie
wróżki postawiły zamek
bardzo piękny, modrzewiowy,
na fundamencie dębowym.
Odgrodziły zamek murem.
Nikt nie przeszedł, nawet górą.
W murze była tylko szparka
jak sprężynka od zegarka.
Była ona taka cienka,
że nie mogła przejść panienka.
Przechodziły tylko wróżki
i nikt więcej… no i służki.
Jednej nocy, ciemno było,
w całym w zamku się świeciło.
Może wróżki pracowały,
może ucztę jakąś miały.
W lesie jednak było cicho.
Spało nawet leśne licho.
Młody rycerz, hrabia rodem,
przeżył w lesie tym przygodę.
Zauważył jasne światło,
co przez szparkę się wykradło.
Wnet zapragnął tam się znaleźć.
Ale jak – nie wiedział wcale.
Myślał, stojąc już na koniu,
głaz uchwycić i wejść po nim,
ale to się nie udało.
Siły jakby brakowało.
Potem chciał zarzucić liny,
które skręcił sam z wikliny.
Też się próba nie powiodła.
Zawiedziony skoczył z siodła,
by podejrzeć przez tę szparkę,
kto za murem trzymał wartę.
Cóż zobaczył? Dwa robaki
chude, blade, byle jakie
pilnowały tej szczelinę.
„Też mi warta”. Przełknął śliny.
„Może jednak podpowiedzą
jak tam dostać się. Poradzą.”
– Zabłądziłem w ciemnym lesie,
czy wy pomóc mi możecie? –
Wnet stanęły jak dwie świece.
– Spróbuj, panie, mur przelecieć. –
„Też mi rada – ja nie ptakiem”.
– Nie mam skrzydeł – rycerz na to.
– To się podkop pod nim, panie,
a do zamku się dostaniesz. –
– Przecież też nie jestem kretem. –
– Próbuj przejść przez otwór zatem. –
– Mam przecisnąć się? Zbyt mały. –
– No to schudnij – doradzały.
Tak minęły dwie godziny.
Nie pomogły mu, gadziny.
Wreszcie znalazł na mur sposób.
„Muszę użyć ptasich głosów”.
Z wierzby zrobił w mig fujarkę.
Drugi koniec wcisnął w szparkę
i się rozległ śpiew słowika.
Cóż to była za muzyka!
Jakież trele, jakież lurki,
jakież tralalala – chórki.
Skoczne polki i oberki
polonezy i sztajerki.
Długo fletem swym wojował.
Wreszcie wróżkę oczarował.
Wyszła tak jak baletnica.
Złote loki, blade lica.
Usta piękne jak korale.
Cud, że można by oszaleć.
Suknia z piór jak u łabędzi,
a na szyi sznur z żołędzi.
Piękna była niczym anioł.
Rycerz tylko spojrzał na nią
i pokochał całym sercem.
Gotów rozstać się z rycerstwem,
nawet sprzedać swoją ziemię,
żeby tylko zostać przy niej.
Razem z nią uprawiać harce…
I zapomniał o fujarce.
Gdy ucichła już muzyka,
wraz z słowikiem wróżka znikła.
Zgasły światła na polanie
i zniknęła szparka w ścianie.
Noc odeszła, wstał poranek.
On po nocy nieprzespanej
chodził, szukał. „Gdzie szczelina?”
Ledwo się na nogach trzymał.
Lecz serce oddane nocą,
nie dawało mu odpocząć.
Wreszcie, w cieniu pod jabłonią,
usnął siedząc na swym koniu.
Śnił, że jest w ogromnym sadzie,
że na białej klaczy jedzie
i że mu podaje Ewa
zakazany owoc z drzewa…
Nagle „łup” i kwaśne jabłko
prosto mu na głowę spadło.
Sen się skończył i raj także.
Która była na zegarze?
Druga w nocy? Pół do trzeciej?
Zamek cały znów się świecił.
„Muszę szybko znaleźć szparkę”.
Schwycił znowu swą fujarkę,
którą wczoraj wyciął z wierzby
i oczyścił jak należy.
Wkrótce znalazł tamto miejsce.
Skoczył z konia. Związał lejce
i znów swój rozpoczął koncert.
Rozbrzmiewały tanga, walce,
żwawe cza-cze i fokstroty,
aż zatańczył księżyc złoty.
Wróżka, którą widział wczoraj,
dziś w różowych już kolorach,
w wianku z kolorowych kłosów
wplecionymi w kwiecie wrzosu
wyszła znów za fletu głosem.
Rycerz ukrył się tymczasem,
i podziwiał ją z daleka.
„Podejść do niej, czy też czekać?”
„Czy ją zwabić, czy zaskoczyć,
czy muzyką ją otoczyć?”
Chwila wciąż się przedłużała;
wreszcie rycerz zaczął działać.
Wsiadł na konia i powoli
ruszył. Księżyc w aureoli
bacznie się przyglądał. Gwiazdy
wścibskie – też nie lepsze. Każdy
patrzył, każdy czekał… Ona
zasłuchana, rozmarzona
ruchem primabaleriny
przeskoczyła krzak maliny
zatrzymując się na chwilkę,
bo fujarka też umilkła.
– Pani może kogoś szuka? –
– Gdzieś uciekła mi muzyka. –
– Nie uciekła. Jest przy tobie –
flet chwyciwszy w ręce obie
rycerz zagrał jej „Marzenie”.
Wielkie było jej zdumienie.
– Tej muzyki nie słyszałam.
Ciebie również nie widziałam.
Skąd przybywasz tu i po co?
Czemu błąkasz się tu nocą? –
– Moja luba, szukam ciebie.
Jesteś gwiazdą na mym niebie.
Teraz, gdy cię odnalazłem,
chcę przy tobie być na zawsze. –
– Mój rycerzu, mój kochany,
szukaj sobie innej żony.
Ty mym mężem być nie możesz.
Może nim być tylko orzeł.
Zaskoczyło to rycerza.
Uszom własnym nie dowierzał.
Spuścił oczy nieszczęśliwe.
– Jakże, pani, to możliwe?
Opowiadaj, co się stało? –
– Dawno temu to się działo… –
zakończyła z łezką w oku.
I zniknęła mu z widoku.
Długo szukał jej tej nocy.
Gwiazdy już zmrużyły oczy,
w sen też zapadł księżyc złoty.
W las poranek nagle wkroczył.
Przeczesując gęste krzaki
powyganiał wszystkie ptaki,
potem sarny, łosie, dziki.
postraszył także osiki,
z dziupli wypłoszył wiewiórki,
a z norek zwinne jaszczurki.
Cały ranek tak królował.
Wreszcie gdzieś się w lesie schował.
( w miejscu jemu tylko znanym).
Taki wtedy był poranek…
Ale rycerz był silniejszy.
Ledwo dzień się zrobił bielszy
znalazł stare palenisko
i rozpalił w nim ognisko.
Cały dzień, do ciemnej nocy,
patrzył w ogień mrużąc oczy.
Płomień wznosił się do nieba.
„ Bez niej żyć się przecież nie da.”
I znów Schumann był na scenie.
I znów zabrzmiało „Marzenie”,
Nie minęła cząstka chwili,
wróżka była przy nim w bieli.
Welon, jak u panny młodej,
jeszcze wzmocnił jej urodę.
Nad wysokim, pięknym czołem
wieniec złocił się z jemioły.
– Jeśli zechcesz ze mną zostać,
musisz zmienić swoją postać. –
– Cóż mam, pani, więc uczynić? –
– Pozwól w orła Cię zamienić. –
– Jestem, pani, w twojej mocy.
Niech się stanie to tej nocy. –
Ona w białej toalecie,
on w rycerskiej srebrnej szacie.
Ślubowali przy ognisku.
Złoty księżyc w pełnym blasku,
gwiazdy , każda w innej krasie,
przyświecały im w tym czasie.
Świadkowały także drzewa.
„Mendelssohna” wiatr zaśpiewał.
Gdy już śluby się skończyły,
dwa orły się w niebo wzbiły :
jeden szary, drugi biały.
Odtąd razem już latały.
Długo w lesie królowali.
Aż się kiedyś zamek spalił.
Wiele było o tym sporów…
Mnie wuj mówił, że to piorun.
Dziś w tym lesie orłów nie ma,
głazy tylko i polana.
Na niej trawa, dość wysoka,
Może kiedyś cię tam spotkam?