Dwie gitary elektryczne,
żądne sławy artystycznej,
miały koncert grać na scenie.
Koncert miał być jak marzenie.
Walce Straussów i Webera,
i Schuberta, i Lannera
miały oczarować widzów.
Gromkie brawa, serie bisów,
miały być przepustką w przyszłość.
Posłuchajcie jak im wyszło.
Wiolonczele i altówki
aż złapały się za główki,
gdy się o tym dowiedziały:
– Co? Gitary? – zaskrzypiały.
Skrzypce tylko się zdziwiły:
– Coś takiego wymyśliły?
– Ale czasy, ale czasy –
zaskoczone kontrabasy
zakręciły się na pięcie.
– I co będzie? I co będzie? –
zapiszczały wszystkie flety.
A za nimi w ślad klarnety,
rożek, obój, saksofony,
nawet fagot nastrojony.
A najgłośniej pikulina:
– Rytmu przy nich nie utrzymam.
– Ja nie wierzę! Ja nie wierzę! –
talerz dzwonił za talerzem.
Zabębniły bębny, kotły.
Nawet werble się podniosły.
– Niemożliwe! Wykluczone!
Zatrąbiły jednym tonem
trąbki, tuby i waltornie.
Puzon nadął się wymownie
(omalże się nie rozłączył)
i dyskusję tak zakończył:
– Zawołajmy dyrygenta.
Co zarządzi – to rzecz święta.
Pan dyrygent wziął batutę,
rzucił okiem w partyturę
i uniósłszy ręce w górę
zamknął całą awanturę.
Lecz nim odszedł od pulpitu,
ukłon złożył w stronę widzów,
koncertmistrza dłoń uścisnął,
dźwięk nieznany skądś przeniknął.
Płacz to był, czy skarga dziecka?
Usłyszała dźwięk orkiestra.
Usłyszała też widownia.
Lecz nikt dźwięku nie rozpoznał.
W ślad za dźwiękiem wiatr nadleciał.
A za wiatrem weszła fletnia.
Ukłoniła się orkiestrze.
– Skąd przybywasz tu? Kim jesteś?
– Jestem Syrinks. Rzeczną nimfą…
Dla was może jestem trzciną –
głos jej nagle się załamał.
– Zwą mnie także fletnią Pana.
Mogę w waszym składzie zostać? –
zapytała z łzami w oczach.
Pan dyrygent podszedł do niej,
wziął ją delikatnie w dłonie:
– Co się stało? Mów dziecino.
Jesteśmy jedną rodziną.
– Zanim świat mój się zawalił,
mieszkałam w rzekach Arkadii.
Rybki, żabki i kamyki,
jak najlepsze podręczniki,
były dla mnie szkołą życia.
Do snu księżyc mnie kołysał,
a zefirek co dzień rano,
szeptał w uszko: – Wstań. Podano
miód do stołu i ambrozję…
Aż Pan stanął na mej drodze.
Bóstwo brzydkie i kosmate,
koźlonogie i rogate,
wymyśliło mnie za żonę.
– Uzgodniłem dziś z Ladonem,
ojcem twoim i twą matką
(choć nie było wcale łatwo)
że zostaniesz moją żoną.
W zamian chcieli owcze runo,
z najpiękniejszych sztuk w mym stadzie.
Chcieli także młode jagnię,
co ma wełnę jak aksamit.
Wszystko to już jutro dam im.
Nawet dodam im …oscypki.
Ty tymczasem, droga Syrinks,
już się szykuj do wesela.
Pomyślałam: „Nie doczekasz”.
– Szybciej będę rzeczną trzciną,
niż zostanę twą dziewczyną!!!
W Pana jakby diabeł wskoczył.
Omal mu nie wyszły oczy
ze zdziwienia, że odmawiam.
– Skoro sprawę aż tak stawiasz …
Poprosiłam swoje siostry,
by użyły zaklęć mocnych
i mnie w trzcinę przemieniły…
Siostry mi nie odmówiły…
Miodu mi przyniosły czarę.
I ambrozji całą miarę.
Także lustro. Z kości grzebień.
Suknię letnią – złotą zieleń.
Razem ze mną jadły, piły.
Aż do snu mnie ułożyły…
Suknię mi zmieniły w nocy.
Uczesały także włosy.
I rozeszły się do domów.
Ze snu mnie wytrącił piorun.
Ledwo otworzyłam oczy,
widzę Pana jak sierp ostrzy.
Zrozumiałam co to znaczy.
Łzy spłynęły mi po twarzy,
ale płaczu nikt nie słyszał.
Może tylko Pan i cisza.
A Pan śmiał się: „Nie uciekniesz.
Zrobię z ciebie moją fletnię.”
I mnie sieknął po kolanach…
Oto jestem – fletnia Pana.
Zakończyła fletnia cicho.
I zapadła w serca widzom…
Dwie gitary elektryczne
żądne sławy artystycznej
fletni Pana się skłoniły
i tak koncert zakończyły.