24.09.2022 – gołębie serce

Od kilku miesięcy pierwsze śniadanie jem na działce … z kurami. Czekają na mnie pod furtką, jakby wiedziały, że to ja nadchodzę- nie kto inny. Dzisiaj także czekały, ale ….
Ale były jakieś ciche, niż zwykle, jakby smutne.
Wczoraj wyszłam z działki niedługo po śniadaniu z nimi. Trochę źle się poczułam. Może nadwyrężyłam się zbieraniem szyszek, może się zaziębiłam , może złapałam jakiegoś koronawirusa. Jakieś dreszcze mnie dopadły. Chciałam jak najszybciej wrócić do domu, żeby wziąć jakieś leki.
Nie czekałam jak zwykle, aż moje kurki trzy zniosą jajka.

Tak więc nie widziałyśmy się prawie całą dobę. Pomyślałam sobie, że może kury też potrafią zatęsknić za swoim opiekunem i dlatego były takie smutne . Poszłyśmy więc od razu do kurniczka zobaczyć ile jest jajek w gnieździe. Ale zanim doszłam do kurniczka, coś mnie tknęło, żeby najpierw zajrzeć do szklarni, do Leona, bo też nie widzieliśmy się długo. Zaniepokoiło mnie także to, że nie zagruchał do mnie, gdy nadchodziłam, a już od dłuższego czasu tak właśnie mnie witał. W pierwszej chwili pomyślałam, że może jeszcze śpi.
Drzwi do szklarni są przesuwne, więc zaczęłam je powolutku odsuwać. Nie było go w jego schronie, nie było na grzędzie… Odsunęłam całe drzwi …
Leon siedział na kamieniu w miseczce z wodą z opuszczoną głową, jakby pił wodę… Nie poruszał się. Weszłam do szklarni, kury za mną. Na chwilę zrobiła się taka cisza, że usłyszałam bicie własnego serca. Odwróciłam się do kur, a one swoim cichym ko-ko-ko jakby chciały mi opowiedzieć o tym co się działo.

Leon miał niesprawne prawe skrzydło.
12 lipca uderzył się w locie o bramę na posesji. Wzięłam go do swojego mieszkania. Na balkonie zorganizowałam mu hotel i stołówkę. Wynosiłam go na spacer, sadzałam na bzie. Rehabilitowałam go według zaleceń doktora z Ptasiego Azylu „Ptakolub”. Rany wygoiły się, ale skrzydło nie było zdolne rozwinąć się.
Wiedziałam już, że Leon nie będzie latał. Myślę, że on także wiedział, że jego życie już nigdy nie będzie takie, jakie było przed wypadkiem. Ale serce miał zdrowe i myślę, że bardzo chciał żyć. Dlatego też mogliśmy współpracować. Nigdy nie zaprotestował.
29 lipca przywiozłam Leona na działkę. Zamieszkał w mojej szklarni. Był pod codzienną moją opieką. Myślałam, że kury go zaakceptują i będzie żył między kurami. Leon ze swej strony też bardzo chciał im się przypodobać. Ale wszystkie jego zabiegi na nic się zdały. Niestety, kury go nie chciały przyjąć do swojego towarzystwa, choć z jego stołówki chętnie korzystały i wtedy nie przeszkadzała im jego obecność.

Odkąd Leon zrozumiał, że nie może być kurą i od czasu, gdy dostał ode mnie ” schron” dla siebie, zawsze w trudnych sytuacjach do niego uciekał. Tam czuł się bezpiecznie. W tym schronie nawet spał, choć szklarnię zawsze na noc zamykałam. Wiedział też, że tam żadna kura go nie dosięgnie swoim dziobem. Tak było już od ponad tygodnia. Leon wychodził ze szklarni tylko wtedy, gdy wiedział, że jestem w pobliżu. Także towarzyszył mi przy pracy w ogrodzie. Nosiłam go na ramieniu po ogrodzie. Sadzałam go na gruszy Salisbury. Jak miał dość siedzenia na gruszy sfruwał na dół na jednym skrzydle i od razu szedł do swojego schronu na wszelki wypadek. Gdy musiałam wyjść z ogrodu, nie robił problemu. Wołałam na niego kosi-kosi i 'zapraszałam” go do szklarni.
Wszystko było już opracowane, zorganizowane, przygotowane nawet na zimę. Leon czuł się bezpiecznie. Codziennie miał świeżą wodę i dość jedzenia. No i codziennie miał mnie.
Co się stało?
Czy dopadła go depresja?
Czy ogarnął go strach, bo długo nie wracałam, a on był zamknięty w szklarni?
Czy żal za utraconą wolnością tak ścisnął mu serce, że aż ono pękło?

Myślę, że Leona zabił zawał. Uczucie pieczenia w klatce piersiowej , które jest częstym objawem zawału u ludzi, może także było objawem zawału u Leona. Chcąc ulżyć temu pieczeniu usiadł na zimnym kamieniu w misce z wodą i pił … i pił…i pił, aż siły opadły i opadła głowa, że nie mógł jej podnieść z wody.


Otuliłam go w biały kocyk i zaniosłam do sypialni na wrzosowisku. Śpi obok kosa.