Słyszeliście o lewkonii,
o jej czarodziejskiej woni,
co upaja i zachwyca?
Niejednego już panicza
swym zapachem omamiła,
zwiodła i otumaniła,
że w małżeńskie trafił sidła.
I niejedna też dziewica
jej zapachem uwiedziona
wzięła chłopca w swe ramiona.
Od Radomia cztery mile,
może pięć, a może bliżej,
lata temu mieszkał dziedzic.
Miał on bardzo wiele dzieci,
ale tylko jedną córkę.
Była piękna. Włosy krucze,
proste, długie aż do pasa,
cera zdrowa, jak śmietana.
A jej duże modre oczy
wielu chłopców już uwiodły.
Moną Lizą ją nazwano.
Nie spieszyła się wyjść za mąż.
Ojciec martwił się i matka,
martwili się także bracia,
że gdy młodość jej przeminie,
palcem na nią nikt nie kiwnie.
– Skończysz jak dziurawy garnek!
Kto na starość cię
przygarnie ?
Bratankowie? Bratanice?
Ponaglali ją rodzice.
Panna jakby nie słuchała.
Kawalerów odprawiała.
Ten za gruby, ten za chudy.
A to blondyn, a to rudy.
Przyszedł kiedyś krawiec do niej,
ale nie tak się ukłonił.
Szewc seplenił, murarz nudził.
„Jakże z takim wyjść do ludzi”?
Mona Liza wybierała,
niczym w gruszkach przebierała.
I szukała…I szukała…
W końcu zadecydowała:
– Którzy mężem mym być
pragną,
niech się jutro z kwiatem
stawią.
Kogo kwiat mnie oczaruje,
temu rękę obiecuję.
I stanęli kandydaci.
I przynieśli z sobą kwiaty.
Pierwszy – Michał wcześnie rano
przyszedł z różą herbacianą.
Jakże cudnie zapachniała!
Panna już by ją wybrała,
ale w drzwiach Ignacy stanął;
przyniósł różę
śnieżnobiałą.
Ta swą bielą zaiskrzyła:
pannę z nóg by powaliła,
gdyby nie Antoni z lilią.
Co się działo z Moną Lizą
gdy Antoni ją podawał?
Trudno ująć w kilku zdaniach.
Panna lilię przygarnęła
i dziwnie się uśmiechnęła
wstawiając ją do wazonu.
A tymczasem, już na progu,
Stefan stał ze swym bukietem.
A w bukiecie cudne frezje
w asparagus przystrojone.
W sam raz jak dla narzeczonej.
Za Stefanem stał Ambroży.
Podarował pannie storczyk,
najpiękniejszy z najpiękniejszych.
Dając deklamował wierszyk.
Wprost zadziwił Monę Lizę.
Podziw potrwał tylko chwilę,
bowiem właśnie wszedł Konstanty.
Zapachniały polne kwiaty…
Mona Liza się wzruszyła.
Bukiet na stół odłożyła,
poprawiła biust, falbany
i z Konstantym poszła w tany.
Gdybymja była słoneczkiem na niebie,
Nie świeciłabym jak
tylko dla ciebie,
Ani na wody, ani na lasy
Ale
przez wszystkie czasy,
Pod twym okienkiem i tylko dla
ciebie.
Gdybym w słoneczko mogła zmienić siebie.
Tańcząc panna mu
śpiewała..
Nagle taniec wpół
przerwała:
– Teraz ty
poprowadź, proszę.
I zaśpiewaj drugą zwrotkę.
– Ale ja tej pieśni nie znam.
– Jak nie znać można Chopina
i Stefana Witwickiego?! –
Odsunęła się od
niego.
– Nie dla
ciebie – ja, Konstanty.
W twarz rzuciła mu
te kwiaty.
Do wieczora nikt
nie przyszedł.
Nie dostała nawet
szyszek.
Pogasiła wszystkie
światła,
ale do snu się nie
kładła.
Nieruchomo w oknie
stała
i na drzwi co rusz
zerkała.
Po godzinie, po
dwóch może
zobaczyła kątem
oka,
że ktoś zmierza
do jej domu.
Idzie jakby po
kryjomu.
To podejdzie – to
przystanie,
zerknie na bok,
idzie dalej.
Chwil minęło może
kilka
i pukanie do drzwi
słychać.
Panna światło
zaświeciła,
drzwi leciutko
uchyliła…
Wszystko stało się
tak nagle.
Zapach kwiatów,
jak wiatr w żagle,
buchnął na nią
od młodzieńca.
Panna stała jak
zaklęta,
zachwycając się
zapachem.
– Z tobą
pragnę być na zawsze –
do młodzieńca się
skłoniła.
Drzwi na oścież
otworzyła.
Stanął przed nią
„chudy Maciek”.
Kiedyś byli w
jednej klasie.
Rozpiął w
marynarce guzik,
wyjął kwiaty zza
pazuchy
i podając je
lękliwe
szepnął cicho: –
Takie przyjmiesz?
Nazywają się lewkonie.
Panna kwiaty wzięła
w dłonie.
Przytulając je do
serca
wyszeptała: – To
… maciejka.
Już dawno jej nie wąchałam.
Nawet o niej zapomniałam.
Chcę by była w mym ogrodzie.
Czy będziesz pamiętał o
niej?
– Na
lewkonię, twą maciejkę –
wszystko, czego tylko
zechcesz …
składał Maciek
swą przysięgę.
I … spotkały się
ich ręce.
Może i was spotka szczęście,
że znajdziecie swą maciejkę,,
co upaja i zachwyca.
A baśń niech ją przypomina.