lipiec 1999

2 lipca 1999r. – piątek

Prawie tydzień nie dzwoniłam do Irki. Ona też nie. Ale to jest tak, jak i z dziećmi. Wyjadą z domu. Ale jak już zajadą na miejsce, to nie zawsze oddzwonią, że wszystko jest w porządku, żebym się nie martwiła. Z resztą z nami dorosłymi jest też tak samo. Nawet jeśli są kłopoty, nie od razu się nimi dzielimy. Nie od razu podnosimy larum. Może to i dobrze.
Wierząc, że wszystko jest na dobrej drodze sama zadzwoniłam, a telefon odebrała Irka.
– Właśnie kończyłam pranie. Dziś miałam pracowity dzień – niemal sapała przez telefon.
– Słyszę. Ledwo gadasz. Nie za szybko robisz za fizyczną?
Irka jak już się dorywa do pracy, to aż pokąd sił starczy. To całkiem jak i ja. Tylko ja jestem zdrowa.
– A co ty mnie tak swoimi rymami pouczasz? – odpaliła zauważywszy, że mnie się rymnęło.
– Nie pouczam, tylko sie martwię, żebyś sobie nie zaszkodziła tą nadgorliwością i nadopiekuńczością wobec rodziny.
– To się nie martw.
I tyle miała mi do powiedzenia.

5 lipca 1999r. – poniedziałek

Właśnie Irka mi zameldowała, że wybiera się jutro do Białej, przy okazji pojedzie na wieś.
– Dzisiaj załatwiałam sprawy renty w Warszawie. Chcę jak najszybciej mieć to za sobą. Jutro jadę do Białej. Może uda mi się pobielić chałupę – meldowała przez telefon.
– Coooo? Malowanie mieszkania? – nie dowierzałam własnym uszom.
– A kiedy?
– Teraz są na wsi sianokosy. Może odłóż to malowanie – radziłam.
– Jak się skończą wakacje? – ostro zaprotestowała.
– No dobrze. A tak w ogóle to jakie są wyniki badań? – zapytałam.
– Badała mnie lekarka przed chemią. Guzik w pachwinie już nie jest widoczny.
– A to nowina. Po raz pierwszy słyszę o guziku pod pachą. Dlaczego mi nic nie mówiłaś? – czułam, jak mi siły opadają.
– A po co? – odburknęła niemile.
– Po co? Może bym się bardziej przyłożyła do seansów. Ty chyba w nie nie wierzysz. Olewasz je, a ja niepotrzebnie tracę czas! – zezłościłam się na nią. – Ale o co chodzi z tym guzikiem.
Irka nic nie odpowiedziała na temat olewania seansów. Za to zastrzeliła mnie jeszcze jedna informacją.
– Dokładniejsze badania zrobią mi przed następną chemią.
– To jeszcze będziesz miała chemię?
– Chemię mam dodatkową. Za dobre sprawowanie zażartowała. – Lekarze uznali, że skoro tak dobrze znoszę tę chemię, to dołożą mi gratis dwie – tak na wszelki wypadek.
– Dwie? – słuchałam zdziwiona. – A guzik?
– O nim to ci mówiłam. Na pewno. Mówiłam ci, jeszcze w kwietniu, że chyba mi się węzły chłonne powiększyły. Nawet mi je dotykałaś – jakby miała do mnie pretensje.
– No tak, ale to chodziło o węzły chłonne przy szyi.
– A co to za różnica, gdzie. Czy na szyi, czy pod pachą. Jak są to są – i tu i tu – odpowiadała jakby od niechcenia. – Tyle wiem i nie chcę już więcej wiedzieć, ani się interesować na zapas.
Dobrze, że już kończy się ten poniedziałek.
Upał trudny do zniesienia. W sklepie ponad 40 stopni. Duszno. Sklepowa instalacja alarmowa się rozregulowała i cały dzień sama się załączała. Andrzej dziś zarejestrował się w Urzędzie Pracy jako bezrobotny. Zeszło mu, bo urzędnikom taki petent niewiele wart. Niech czeka. Spokornieje. Na szczęście ja nie byłam jeszcze bezrobotna. Choć na początku, jak budowałam sklep nie pracowałam. Ale miałam już założoną działalność gospodarczą, więc zasiłek dla bezrobotnych mi nie przysługiwał. Na dodatek musiałam opłacać obowiązkowy ZUS. To były trudne czasy. Na szczęście mam to już za sobą. Teraz na swoim. Bez łaski państwa i wszystkich świętych. Ile zarobię tyle mam. Żeby tylko kontroli nie nasyłali, choć nie mam się czego bać. Ale zawsze to stres.

8 lipca 1999r. – czwartek

Wg ostatniego Irki scenariusza miała ona być na wsi.
Tymczasem podróż nie wypaliła.
– W ogóle żeśmy nie pojechali – ze złości niemal krzyczała do słuchawki. – Wyobrażasz sobie? Zadzwoniłam do matki, jak mieliśmy wyjeżdżać, a ona powiedziała, że nie pozwoli nam malować mieszkania, ani nawet samochodu postawić na podwórku.
– Ale dlaczego? – wprost nie wierzyłam.
– Bo teraz dla niej liczy się tylko siano.
– Dziwisz się? Przecież dla naszej mamusi zawsze dom był na ostatnim miejscu. Najważniejsze były krowy, owce i pole. Teraz ma sianokosy, więc nie chce niczym innym zawracać sobie głowy – próbowałam ją uspokoić. – A jak samochód postawicie na podwórku to jak przejedzie fura z sianem?
– Znalazłoby się miejsce, jakby chciała.
Nie odpowiadałam jej. Niech się nagada. Zawsze trudno było z nią dyskutować. Szczególnie teraz jest jak wulkan. Wszystko ma być po jej myśli. Zrozumiane. I niech tak będzie. Żeby tylko wyzdrowiała.
– Muszę pojechać – dodała po chwili. – Mam w gminie do załatwienia sprawy rentowe. Gdzie mam się zatrzymać?
– Na pewno znajdzie się miejsce. Może akurat nie będzie zwózki.

Powoli Irka się uspokoiła. Dalej rozmawiałyśmy o jej rencie. Może się uda, tylko będzie musiała wszystko poodkręcać, pouzupełniać zaległości i czekać na odpowiedź.

10 lipca 1999r. – sobota

Trudno jest trafić za Irką. Ciągle jakieś nowe pomysły. Dziś na przykład dowiedziałam się, że będzie zwozić drzewo. 200 km od Żelewsza do Warszawy. Ale przecież dla niej nie ma sprawy.
– Właśnie wybieram się w poniedziałek na dwa dni na wieś i zabiorę na swoją działkę do Grodziska drzewo ze wspólnoty – informowała w słuchawce.
– Jakie drzewo? Po co ci drzewo?
– Jakie? Po co? To ty nie wiesz, że należy się drzewo ze wspólnoty? Tobie też, bo masz tam hektary. Żelewiescy, każdy kto chce to bierze i to ile mu potrzeba. Niedługo wytną wszystkie lasy, a dla nas nic nie zostanie. A ty pytasz jakie i po co? Wiesz ile teraz kosztuje drzewo? Nie masz dzieci? Nie przyda ci się?
– Irka, spokojnie. Tylko czy teraz musisz to załatwiać?
– A kiedy, jak umrę? Jak umrę, to Halina sobie wszystko przywłaszczy. Już się tam panoszy. Matą rządzi.
– Nie rządzi, tylko się opiekuje – chciałam ją uspokoić.
– A cóż to za opieka? Przyjeżdża, żeby z niej emeryturę wyciągnąć na swoje długi. Nie wierz w jej dobre serce. Już ja ją poznałam. Zabroniłam jej do mnie przychodzić. I jak matka umrze, to zabronię jej także wstępu do domu w Żelewszu – niemal bez oddechu groziła.

I nie powiem, że nie miała racji. Miała. Nie poddawała się. Walczyła o swoje racje. Ale ja – to nie Irka. Poddawałam się. Nigdy nie umiałam walczyć o swoje. Nie umiałam odpysknąć. O byle co to łzy mi stawały w oczach. Zawsze wszystkim ustępowałam. I przegrywałam. Cóż.

18 lipca 1999r. – niedziela

No i Irka dopięła swego. Była w Żelewszu. Dowartościowała się.
– Przywieźliśmy trochę desek – chwaliła się, gdy do niej zadzwoniłam. – Leszek już zaczął stawiać szopę na działce.
– Sam? – zapytałam zaskoczona jej pomysłem.
– A cóż w tym trudnego? Nie takie rzeczy Leszek potrafi robić. Sprzęt ma.
– No dobrze. A jaka twoja rola? Nadzorujesz i krytykujesz?
– Ja nie jeżdżę. Jat za gorąco. Siedzę w domu i szyję. Matka poprosiła, żebym jej uszyła coś nowego, bo nie ma w czym chodzić.
– Jak to nie ma w czym chodzić? – oczywiście nie uwierzyłam w to, co Irka mówiła. To tylko jej punkt widzenia. – Powiedz lepiej, że miałaś ochotę sobie poszyć.
– No wiesz, jakieś stare ciuchy to ma. Ale jakby co, to nie ma co na siebie założyć – dodała.
– To znaczy co, jakby co? Jakieś wesele się szykuje – zażartowałam.
– Może wesele. Może pogrzeb. Przecież nie znasz dnia ni godziny. Wszystko jest możliwe. Ubranie świąteczne zawsze trzeba mieć przygotowane na wieszaku.
– Właściwie to masz rację – przytaknęłam jej. Nie sposób było się z nią nie zgodzić.
– Wiem – przytaknęła pewna siebie.
– Poza tym wszystko w porządku? – zapytałam.
– W porządku. We wtorek idę na chemię. Trzymaj kciuki.
– OK. Wzmocnię cię seansem. Może przyjadę za dwa tygodnie. Moje dziewczynki jadą na wczasy. Każda na swoje. Będę wolna.
– Zabiorę cię na swoją działkę – zaproponowała.
Ucieszyłam się autentycznie. Dla Irki działka była całym jej życiem. Nawet była gotowa sprzedać mieszkanie w blokach, by pobudować tam dom. Dom z ogrodem, z sadem i Bóg raczy wiedzieć z czym jeszcze. Marzycielka jak ja. Tylko, że ona ma do takiej pracy przygotowanie zawodowe. A ja, inżynier, teraz sprzedawca, nie mam pojęcia o pracy w ogrodzie, ani w sadzie. Ja tylko umiem przetwarzać. No cóż. Jesteśmy dwujajowe, więc cos nas musi różnić oprócz sylwetki.
– No, nareszcie zobaczę to twoje „całe moje życie”. I te twoje słoneczniki.
– Właśnie – skwitowała.
No i weź tu z nią pogadaj. Ledwo ozdrowiała, już zaczyna szaleć. Czyli wszystko wraca do normy, każde na swoje miejsce pracy. Cieszę się, choć mogłaby być milsza. Wszyscy koło niej na baczność z serca, a ona? Ona jak jak ta „czarna niewdzięczność” – co to mówił Andrzeja wuj.

20 lipca 1999r. – wtorek

Irka jest już po siódmej chemii. Wyniki badań miała bardzo dobre. Zrobili jej także prześwietlenie płuc – też dobrze. Tylko serce nieco osłabione. Ale na serce to ona narzekała już dawno. Mówiła, że to od tych narkoz, które miała przy okazji porodów i po tej ostatniej operacji.

24 lipca 1999r. – sobota

Nic tak nie dodaje skrzydeł, jak sukcesy dzieci. Dziś Małgosia zadzwoniła cała w skowronkach.
– Ciociu, zostałam wyróżniona w konkursie poetyckim .
– Cieszę się razem z tobą. A w jakim?
– W tym co mnie namawiałaś: „Z literą na Ty”- szczebiotała radośnie.
– A to się cieszę, że miałam dobrą rękę – też szczebiotałam do słuchawki. – Mama pewnie urosła, że ma taki talent w domu. Jak się czuje?
– Szybko dochodzi do siebie.
– Czyli same sukcesy. Jak nic się nie zmieni, przyjadę 1 sierpnia.
– Zapraszamy.
Miło usłyszeć „zapraszam”.

Dodaj komentarz