kwiecień 1999

1 kwietnia 1999r. – Wielki Czwartek

Dziś Wielki Czwartek, a u Irki dziś trzecia doba po chemii. Rano Leszek zadzwonił z pracy.
– Dzwonię rano, żeby ci przekazać, że z Irenką jest coraz
lepiej.
– A mnie już czarne myśli do głowy zaczęły nachodzić.
Rzadko dzwonisz.
– Rzadko, bo nie mam w swoim telefonie służbowym wyjścia
na miasto, a teraz jestem u szefa i od niego dzwonię.
– W pracy wiedzą o Irce?
– Wiedzą. I jak potrzeba mi się zwolnić, żeby z Irenką gdzieś
jechać to nie utrudniają, a coraz mniej mam tegorocznego urlopu. No, ale o Irence. Tak jak już wspomniałem, rano czuła się lepiej. Wyniki badań przed chemią miała całkiem dobre, jak na jej możliwości. Ale chciałem ci powiedzieć o masażu nóg, który robię Irence wg twojej książeczki. Rozmawiała Irenka na ten temat ze szpitalną pacjentką – lekarką jeszcze przed chemią. Powiedziała, że dobrze, że go robimy. Nawet ta lekarka dała jej swój adres.
– A jak z jedzeniem? – zapytałam.
– Z jedzeniem? Próbowała, ale nie wyszło.
– Pewnie sam zapach jedzenia już ją odrzucał. Taka reakcja po chemii. Była zmęczona. Nawet do jedzenia potrzeba siły.
– Ale do masowania nóg miała siłę – radośnie zażartował Leszek.
– Leszek, wiara czyni cuda. Nie żałuj czasu, jeśli ma ten masaż wzmocnić ją psychicznie.
– Przecież nie żałuję.
– Wiem.
Leszek bardzo dużo czasu poświęcał Irce, pomimo że była dla niego czasem niedobra. Irka była bardzo wymagającą żoną. Ale i sama nie żałowała swojej pracy dla męża. Codziennie czysta i uprasowana koszula. Co tydzień wymieniana pościel. Kanapki do pracy spakowane. Obiad na czas. Pracowała w domu, więc mogła wygospodarować wolne chwile. Mogła, ale i chciała. Lubiła być obowiązkową żoną. Nawet jak Leszek miał problemy z uchem, to nie zostawiła go samego. Tak sobie myślę, że teraz on chce się jej odwdzięczyć. Może czuje, że Irka już długo nie pożyje. Z taką chorobą mało kto, żeby nie powiedzieć nikt, nie żyje długo. Może kilka lat. Mówi się, że jeśli chory na raka przeżyje 5 lat, to jakby się wyleczył. 5 lat. Tylko pięć lat. Dopiero minęło 4 miesiące.

2 kwietnia 1999r. – Wielki Piątek

Andrzej na dziś wziął sobie urlop. Dobrze, bo ruch przedświąteczny nieco większy niż codzienny. We dwójkę raźniej. Mogłam także zadzwonić do Irki w godzinach mojej pracy. Telefon odebrała Małgosia.
– Mama prosiła, bym ci przekazała, żebyś na święta nie przyjeżdżała. Na pewno będą to jej złe dni. Nie chce, żeby ją ktokolwiek oglądał w takim stanie.
– Rozumiem, Małgosiu. Pozdrów ją ode mnie. I powiedz, że nadal będę jej przekazywała swoje fluidy i będę jej „święciła” wodę.
– Dobrze, ciociu. Przekażę.

3 kwietnia 1999r. – Wielka Sobota.

Dziś w sklepie nastrój już świąteczny. Klienci przychodzą z koszyczkami po ostatnie zakupy. Będą świętować. A mnie łzy cisną się do oczu. No cóż. Tak jest zbudowany świat – ktoś się rodzi, ktoś umiera. 2,5 tysiąca lat temu Heraklit powiedział: „panta rhei”. Wszystko płynie. Jaki mądry. Taki mądry, a sam ze swoją chorobą nie mógł poradzić. Podobno było z nim tak. Filantrop Heraklit pochodził z arystokracji. Cały majątek i godności oddał bratu. Sam poszedł w góry i tam żył samotnie. Żywił się ziołami i roślinami. Jednak, gdy zachorował na puchlinę wodną, przyszedł do lekarzy do miasta i zadawał im filozoficzne pytania. Ale oni go nie rozumieli. Wtedy zakopał się w ciepłym gnoju. Myślał, że uda mu się chorobę wypocić. Nie udało się. Przeżył 60 lat. Dużo i niedużo. My wkrótce skończymy 48 lat. Daleko nam jeszcze do Heraklita.
Z Małgosią rozmawiałam bardzo krótko. U Irki bez zmian.

4 kwietnia 1999r. – Niedziela Wielkanocna

Dziś Wielkanoc, Pascha. Najstarsze i najważniejsze święto upamiętniające zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa. Wielkanoc obchodzą wszystkie wyznania chrześcijańskie. Jednak najbardziej uroczyście świętują katolicy.
Ja także przygotowałam wczoraj koszyczek ze święconką i dziś świąteczne śniadanie. Ale było smutno. Nie dzwoniłam do Irki. Jakoś nie mogłam.
Transmisja jak co dzień. Być może ktoś powie, że to zwykłe bzdury, ale ja wierzę, że jej pomagam.


5 kwietnia 1999r. – Poniedziałek Wielkanocny

Dziś to już jakby po świętach, więc porozmawiałam chwilę z Leszkiem.
– Z Irenką trochę lepiej. Przynajmniej mniej zwraca, ale z jedzeniem nie bardzo jej wychodzi – mówił zmęczonym głosem.
– Smutna wiadomość. Myślałam, że już ma „wprawę” i tym razem szybciej sobie poradzi. Trzecia chemia. Minął tydzień …
– No, niestety – Leszek przerwał moje milczenie.
Irka zawsze bardzo szybko wyciągała wnioski. Szybko się uczyła na własnych błędach – mówiła. A jednak …
– Będę dziś dzwoniła do matki. Czy mam coś przekazać?
– Wiesz wszystko. Pozdrów ją od nas.
– Pozdrowię… Mogę zadzwonić do ciebie jutro do pracy?
– Ja zadzwonię do ciebie.
Chyba nie miał ochoty na dalszą rozmowę.
Zadzwoniłam do mamusi, ale była w stodole. Telefon odebrała Halina. Może i dobrze. Rozmawiałyśmy krótko – służbowo. Nie była specjalnie ciekawa informacji, więc i ja jej się nie narzucałam. Moje przeżycia są moimi przeżyciami. A Haliny? Cóż, nie lubiły się. Ostatnio nawet nie odwiedzały się, choć mieszkają od siebie 10 minut drogi. Nawet nie interesowały się sobą. Czasem udało mi się podrzucić informację jednej o drugiej. Ale tylko czasem. Smutne to. Halina uważała, że skoro jest od nas starsza, to wszystko wie lepiej. Ja się tym nie przejmowałam. Robiłam swoje. Ale Irka zaraz się wkurzała na nią i to czasem dość ostro, za ostro. Takie mam siostry.

6 kwietnia 1999r. – wtorek

Leszek zgodnie z obietnicą zadzwonił do sklepu.
– No i co u matki? – zapytał
– Nie rozmawiałam z mamusią, tylko z Haliną. A z nią wiesz jak się rozmawia. Przykre, ale nic na to nie poradzę. A co u Irki?
– Jutro zadzwoń do niej. Ucieszy się. Przymierza się do spóźnionych świąt. Może ty jej przetłumaczysz, że nie musi nic robić.
– Ooo, super. No to odetchnęłam – uśmiechnęłam się do słuchawki zadowolona.
– My też.
– Zadzwonię wieczorem z domu, bo w pracy nie nagadam się długo. Andrzej w pracy, a klienci nie muszą wiedzieć o moich (naszych) problemach.
No to dostałam skrzydeł. Aż chciało się pracować. Dzień minął jakby szybciej. Jutro będzie lepsze. Jeszcze tylko transmisja.

7 kwietnia 1999r. – środa

Irka odebrała telefon sama, swoim charakterystycznym krótkim „cześć”.
– Miałam dzisiaj sen – mówiła przez telefon. – Śniło mi się, że wyciągałaś mi z głowy łuski. Nie chciałam, żebyś mi je wyciągała. Bolało. Krzyczałam. Darłam się też na Leszka, żeby mnie wyprowadził z domu, żebyś mi tych łusek nie wyciągała. Musiałam mocno krzyczeć, bo go obudziłam. Znasz się na snach? – zapytała.
– Mam sennik. Zobaczę czy cos na ten temat piszą. Ale myślę, że chodzi o włosy. Pewnie martwisz się o nie. Po chemii często wypadają. A jak u ciebie? – zapytałam.
– Jeszcze nie wychodzą. Ale już przymierzam się do peruki. w szpitalu można kupić po promocyjnej cenie.
– Może nie będzie potrzebna – pomyślałam na głos. – Do tej pory nie wypadają, może wszystkie nie wypadną. Pamiętałaś o naszych seansach?
– Co ty, Walka. Ja nie pamiętałam jak się nazywam, a co dopiero o twoich seansach – wyraźnie była zniechęcona i zdołowana. – Żeby ten koszmar już się skończył – mówiła drżącym głosem.
– Irka. Nie wiem jak ci mogę pomóc. Bardzo wierzę w ten przekaz mojej energii. Chciałabym, żebyś i ty uwierzyła. Wiara czyni cuda. Uwierz i ty – prosiłam ja bardzo wyciszonym głosem. – Możesz dzisiaj się skupić o 22-giej? Zrobię ci specjalny, mocniejszy seans. Proszę – niemal ją błagałam.
– Dobrze. Ale już idę się położyć. Zajrzyj do sennika i zadzwoń jutro – zakończyła naszą rozmowę.

Zajrzałam do sennika. Głowa najczęściej związana jest z bólem, gorączką. Poraniona – wróży nieszczęście. Ale łusek nie znalazłam. Co może oznaczać sen? Co ja powiem Irce?

8 kwietnia 1999r. – czwartek

Miło się dzwoni, jak ktoś czeka na telefon. Dotychczas jakbym się narzucała. Trudno.
– Przejrzałam wszystkie możliwe hasła. Łusek na głowie nie znalazłam. Ale z innych podobnych to: głowa najczęściej jest związana z bólem, gorączką; być łysym – kłótnia w rodzinie…
– Kłótnie to u nas regularne, a nigdy nie śniłam się łysa – przerwała Irka.
– Znalazłam jeszcze łupież. Mieć łupież oznacza, że musisz zadbać o partnera – kontynuowałam.
– Ma poprane, posprzątane i ugotowane. Jest zdrowy. Więcej nie muszę – znowu mi przerwała.
– No to jeszcze znalazłam wypadające włosy. Oznaczają zgryzoty – dokończyłam.
O poranionej głowie nie wspomniałam. Strach myśleć , a co dopiero powtarzać.
– No tak, czyli nic ciekawego. Przyjedziesz w niedzielę? – nagle Irka jakby ozdrowiała.
– Nie chcę robić ci kłopotu. Ani twoim.
– Przyjedź. Przygotowuję spóźnione święta. Wszystko czekało na mnie w lodówce …. do przerobienia – zażartowała.
– To aż tak dobrze się czujesz?
– Możliwie – zamyśliła się, a po chwili dodała – może to ostatnia moja Wielkanoc.
– No, nie żartuj Irka.
– Przyjedź.
– Przyjadę.

10 kwietnia 1999r. – sobota

Na wszelki wypadek zadzwoniłam wieczorem do Irki, czy nic się nie zmieniło i rzeczywiście mogę ja odwiedzić.
– Nigdzie się nie wybieram. Wszystko już przygotowałam. Zapraszam – usłyszałam od niej samej. Miło. Bardzo miło.

11 kwietnia 1999r. – niedziela

Zdarzyło się coś niesamowitego. Szłam do Irki. Jej okno z balkonem widać z daleka. Charakterystyczne. Jak się idzie, ma się je ciągle przed sobą. Nigdy Irka na mnie nie „wyglądała” na balkonie. Dziś czekała. Widziałam ją już z daleka. Im bardziej się przybliżałam, tym lepiej ją widziałam. Stała w czerwonej bluzce (czy sukience?) z krótkim rękawem. Rude włosy. Prawie dokładnie tak, jak ją kiedyś „ubrałam” do swojej wizualizacji. Tyle, że ja ją ubrałam bez rękawów. No i nie było to u mnie w domu w moim fotelu. Z wrażenia zadrżały mi nogi. Przypomniało mi się co mówił pan Paweł: „jeśli wizualizacja będzie skuteczna, to zobaczy ją pani właśnie taką. To będzie znak, że wszystko się ułoży”.
Tylko, że ja za długo nie prowadziłam wizualizacji. Zamieniłam ją na przekaz energii wg Silvy.
Irka sama otworzyła mi drzwi. Bluzka (nie sukienka) czerwona, ale w paski. Włosy rude, ale już wypłowiałe.
Pomyślałam sobie, że pewnie przed nią jeszcze daleka droga. Ale jest szansa. Muszę wrócić do wizualizacji.
Przywitałyśmy się bardzo serdecznie.
– Wesołych świąt!
– Wesołych świąt!
No i rozpoczęłyśmy świętowanie.
Irka jest specjalistka od pączków. Z resztą od czego nie jest – jeśli chodzi o kuchnię. Stół był zastawiony. Gościliśmy się.
Ale w międzyczasie próbowałam ją pytać o jej chorobę. Wiedziałam przecież tylko tyle co mi powiedział Leszek.
– A powiedz mi Irka jak to jest z tymi markerami. Jaka jest norma? – odważyłam się z pierwszym pytaniem.
– Przed I chemią miałam 80, przed druga 120, a teraz przed III to miałam 50. Norma to liczba pojedyncza – jakby wyrzuciła z siebie cyfry.
Zrozumiałam, że nie chce rozmawiać na ten temat. Pomyślałam, że ten wzrost markerów nastąpił w lutym. Gdy miała kłopoty z Michałem. Z jego studiami. Sama także zdawała swoje egzaminy. A więc nadmiar stresu.
– Muszę uporządkować swoje sprawy… Jeśli chcę jeszcze pożyć – dopowiedziała po chwili.
– Myślisz o rencie? – nie wiedziałam o jakie sprawy jej chodzi.
– O rencie, o działce, o dzieciach, o poezji.
O studiach nie wspomniała.
A więc miałyśmy o czym rozmawiać. Cały dzień do naszej dyspozycji. Nikt nam nie przeszkadzał.
– Zaczynają mi wysiadać stawy. Zobacz jak trzeszczą – zademonstrowała.
Rzeczywiście. Cała głucho trzeszczała, jak stare drzwi. Jakby brakowało jej w stawach smaru. Aż dreszcze przeleciały mi po plecach. Że to możliwe.
– Przy okazji, jak już jestem, mogę cię przesmarować i pomasować – zaproponowałam.
Wszystko starałam sie robić bardzo delikatnie. Spokojnie. Podobało się jej. Omal nie usnęła.
– Leszek to mnie mocno masuje. Mówię mu że za mocno, to mnie nie słucha. Uważa, że masaż to nie głaskanie.
– Z tego wynika, że musisz przyjeżdżać do Radomia na masaże.
– Widocznie tak – uśmiechnęła się. – Czy nie wydaje ci się, że mam powiększone węzły chłonne? Zobacz. Tu. Przy szyi.
Popatrzyłam, podotykałam. Może tak, a może nie.
– Teraz zauważyłaś, czy już wcześniej.
– Już jakiś czas.
– Mówiłaś lekarzowi?
– Nie mówiłam jeszcze, bo się im przyglądam.
– Moim zdaniem, powinnaś zgłosić.
Potem wzięłam ją do przekazu energii.
– A co będzie, jak ci tej energii zabraknie? – zapytała na koniec zagadkowo.
– Nie zabraknie. Ja nie oddaję ci swojej energii. Ja tylko przekazuję ci energię z kosmosu. Kieruję ją na twoje chore miejsca. „Leczę je”. Dobrze by było, gdybyś sama kierowała tą energią. Wiesz najlepiej w których miejscach jest najpilniej potrzebna.
– No dobrze. To jak mam to robić?
– Siadasz o 22-giej do fotela. Zamykasz oczy. Ja siedzę u siebie. Też mam zamknięte oczy. Wysyłam ci kosmiczny strumień światła, a ty przechwytujesz go oczami i kierujesz w miejsca w które chcesz wzmocnić. Proste. Codziennie 15 minut. OK?
– OK.
Ale uśmiech niedowiarka nie zniknął z jej twarzy.
– Chciałam ci coś pokazać – tajemniczo odezwała się do mnie, patrząc czy nikt nas nie podsłuchuje.
– A co to za tajemnica? – zapytałam uśmiechając się. Pomyślałam, że może dostała jakąś książkę z czarną magią.
Irka poszła do Małgosi pokoju i przyniosła plik karteczek.
– Małgosia pisze wiersze. Zaraz ci je przeczytam. To wiersze do konkursu.
Z uwagą słuchałam.

KRZYŻYK POLNY

bez bogactwa
zapomniany
taki prosty
nad nagrobkiem
na cmentarku
wyzłacanym
liśćmi
piórkiem
jakiż wielki
teraz jesteś
pędzlem Cię
uczciłam
na mej ścianie
ileż Ty masz
teraz wieszczów
i przechodniów
miłowania

KRZYŻ POWSTAŃCZYK

brzozowy drewniaczek
zasuszyłabym
gdyby był malutki
mój powstańczyk
ale krzyżyk
wielki, mocny
zatopiłam wzrok
w historię
i na krańcach
swoich myśli
w dłoni
w sercu
gdzie się dało
jesteś pierwszy
na mej liście

STOJĘ W OBRONIE

szpecą Ciebie
czasem
dziewki
dla pozoru
dla rupieci
byle przytknąć
wg mody
wg śmieci
ileż grzechu
w Twej pustocie
w wielkości
w Twoim wdzięku
to dewotki
winne
płytkie
giną
za pozory
a Ty biedny
mały krzyżu
błagasz
o honory

MODLITWA
w moich ciemnościach
w moim smuteczku
dzielę się z Tobą
jak kromką chleba
ściśnięty w dłoni
albo na wietrze
na mym piórniku
na filiżance
zawsze
gdzie trzeba

MÓJ KRZYŻYK

jestem maluch
i co z tego
a mój krzyżyk
też malutki
ściskam
ściskam
w mojej dłoni
dzielę
dzielę
swoje smutki

– Bardzo ładnie pisze Małgosia. Ale czumu tak o krzyżach?
– Bo to na konkurs pt. „Krzyż drzewo kwitnące”. Organizuje wydawnictwo „Anagram” – ksiądz Peszkowski – kapelan Rodzin Katyńskich. Słyszałaś o nim?
– Słyszałam.
– Też mogłabyś zgłosić swoje wiersze. Trzeba 5 niepublikowanych wierszy im wysłać.
– Nie wiem czy moje wiersze nadają się na konkurs. Są rymowane. Teraz pisze się wiersze białe. Zastanowię się.
– Michał też pisze, ale nie chce nikomu ich pokazywać.
– A ty? Napisałaś coś nowego?
– Ja przymierzam się do poematu. Chcę tez napisać o „Akcji Wisła”. Mam już plan.
– To teraz ja ci pokażę co ja napisałam po drodze do Warszawy. Na razie na brudno. – I przeczytałam jej swoje 3 nowe wiersze.

POWITANIE

Zawitam u ciebie
Nim oczy otworzysz
Nim sen swój odgadniesz
Nim myśli ułożysz
Przyjdę przed świtem
Nim słońce wstanie
Przyniosę nadzieję
Na powitanie

Będzie w bukiecie
Z wiosennych kwiatów
Z żonkili, irysów,
Z czerwonych maków.

Poszukaj dokładnie
Pomiędzy listkami
A kiedy odnajdziesz
Wspomnij czasami

SOBĄ BYĆ

Przeczytałam wiele książek
I w czytelniach i z bibliotek
Ale nigdzie nie znalazłam
Rozwiązania – jak mam żyć

Przeszukałam stare księgi
W rupieciarniach i na strychu
Oprócz kurzu w tych archiwach
Nie znalazłam nic

Żadnej rady. Brak wskazówek.
Tylko jedna kartka luzem.
Ktoś napisał sam początek
Jakby tytuł: Trzeba żyć.

Widać na nic wsze mądrości.
Nie potrzeba cudzych rad.
Wszystko samo się ułoży.
Trzeba tylko sobą być.

JAK PĄCZEK

Pączek za pączkiem
Listek za listkiem
Za kwiatkiem kwiat
Popatrz słoneczko
To moja Zosia
Wyrusza w świat

Minęło przedszkole
Szkoły, matura
I nauk dosyć
Pokaż słoneczko
Drogę dla Zosi
Gdy cię poprosi

Niechaj nie błądzi
Po bożym świecie
Jak kiedyś ja
Niech życie płynie
Jej po równinie
Niech lepsze ma.

Irka wysłuchała moich wierszy w skupieniu. Długo się zastanawiała, co powiedzieć. W końcu odezwała się fachowo.
– Ten ostatni to trochę naiwny. Ale „Sobą być” jest całkiem dobry. Tamten wcześniejszy „Polny krzyż” i ten, i już masz dwa. Jeszcze jakieś trzy może znajdziesz. I wyślij. Jeśli nawet nie wygrają, to przynajmniej ktoś je przeczyta. A tak to co? Będziesz trzymać w szufladzie jak Michał?
– Pomyślę -odpowiedziałam zgodnie z prawdą, bo trochę mi namieszała tym konkursem w głowie.

Dzień szybko minął . Moje odwiedziny zbliżały się do końca.
Irka spakowała mi na drogę pączków.
– Teraz na ciebie kolej, żebyś przyjechała do Radomia.
– W wakacje.
– No, ale jak nam się wszystko uda, to mnie i Leszkowi postawisz pół litra. Za naszą pracę.
Irka tylko się uśmiechnęła. Była abstynentką. O czym myślała?

13 kwietnia 1999r. – wtorek

Zadzwoniłam do Irki, żeby przekazać, że Dorotce bardzo zasmakowały jej pączki.
– Następnym razem, jak przyjedziesz, zrobię dodatkowo 60 dla Dorotki.
– Przekażę jej twoją obiecankę. Poza tym wszystko porządku?
– W porządku. W sobotę wybieram się na działkę siać nasiona.
– Czyli nie muszę już codziennie zanudzać ciebie swoimi telefonami. Lekcje odrabiasz, jak umówiłyśmy się – o 22-giej? – zapytałam, mając na uwadze przekaz energetyczny.
– Odrabiam.
– No to zadzwonię dopiero po niedzieli. OK?
– OK.

19 kwietnia 1999r. – poniedziałek

– Cześć, To jak tam ogrodniczka? – zapytałam od razu, bo właśnie Irka odebrała telefon.
– W porządku, tylko nie mogłam dojść – wejść na górę. Zepsuła się winda, a siódme piętro u mnie, to nie drugie u ciebie. Wysiadają mi kolana – westchnęła.
– Włącz do masażu stóp receptor kolana. Jest on z boku, na zewnętrznej stronie stopy, mniej więcej po środku. Jakby u nasady małego palca – jest taki dołek. Poszukaj go w mojej książeczce. Czasem Monice masuję go, ona ma słabe kolana od urodzenia. Ale z tym da się żyć, tylko wolniej. A wolniej to i dłużej – zażartowałam.
Od czasu moich odwiedzin powoli ale, coraz więcej zaczynam wymagać od niej samej. Chciałabym, aby nauczyła się sama pobierać kosmiczną, boską energię. I żeby powoli zamieniła te medytacje na swoje modlitwy. I żeby w nie uwierzyła. Lekarz jej wyraźnie dał do zrozumienia, że wiara czyni cuda.
– Nie wiem, czy będę umiała.
– Będziesz umiała. Jak przyjadę w niedzielę to sprawdzę, czy dobrze robisz – powiedziałam jej bardzo stanowczo. – Zrobię ci też mocniejszy seans przed następną chemią.
– No to umówiłyśmy się – skwitowała Irka.

24 kwietnia 1999r. – sobota

– Irka, nie przyjadę do ciebie, bo jestem zaziębiona. Nie chcę cię zarazić. Kiedy masz chemię? – Dzwoniłam z domu rano.
– We wtorek.
– Masz już wyniki badań?
– Tak. Są lepsze niż dotychczas.
– Leszek robi ci masaże? Łącznie z receptorem kolana? – chciałam się upewnić, czy Leszek nie zaniedbuje się z nałożonych przeze mnie obowiązków.
– Robi.
Irka nie była rozmowna. Widocznie już humor psuła jej widmo wtorkowej chemii.
– No to dobrze. Seans o 22-giej – przypomniałam jej natrętnie. No cóż. Odpuścić, skoro wyniki się polepszają? A może 1% to moja zasługa? A nawet niechby i mniej. A może więcej?

26 kwietnia 1999r. – poniedziałek

– No to trzymaj za mnie kciuki jutro – zadzwoniła do mnie Irka już wieczorem.
– Dobrze się czujesz?
– Dobrze. Nagotowałam im i napiekłam na cały tydzień, żeby z głodu nie poumierali.
– To co, wybierasz się na wczasy? – zażartowałam.
– Tak. Na balety. Będę pierwszą damą na białej sali. Jeszcze tam nie byłaś. Nie wiesz, jak to wygląda. Kiedyś cię zabiorę. Zobaczysz jaki to bal… Boję się – dodała cicho.
– Od rana będę trzymała za ciebie kciuka – chciałam jej dodać odwagi, pocieszyć, ale nie wiedziałam jak.
– A jak będziesz pracować, bez jednego kciuka? – próbowała pożartować.
– Dam sobie radę. Tyle razy go trzymam, że już się nauczyła. Ale wiedz, że trzymam go skutecznie.
– No to do jutra. Cześć – zakończyła swoim krótkim, stanowczym, chłodnym cześć.

27 kwietnia 1999r. – wtorek

Małgosia zadzwoniła do mnie do sklepu około południa.
Irka była już po chemii.
– Mama prosiła ci przekazać, że miała tylko 9 markerów.
– To dobra wiadomość, Małgosiu. Pozdrów ją ode mnie. Jutro są mamy urodziny. Nie zapomnicie.
– Pamiętamy, ciociu.

28 kwietnia 1999r. – środa

Zadzwonił Leszek z urodzinowymi życzeniami.
– A jak moja połówka się czuje? – zapytałam.
– Dostała jakiś dożylny zastrzyk przeciwwymiotny i na razie trzyma sie kupy. Ale jak zastrzyk przestanie działać, to pewnie znów będzie kilka dni umierania.
– To w tę niedzielę pewnie jeszcze sobie nie pogadamy – stwierdziłam.
– Może w przyszłą. Z resztą, przecież jesteśmy w kontakcie.

30 kwietnia 1999r. – piątek

– Co u mamusi? – zadzwoniłam zaraz po 18-tej ze sklepu.
– Na razie jeszcze nie żyje. Coś tam próbowała zjeść, ale zaraz zwróciła. To już czwarty dzień, więc niedługo się skończy.
– A co u ciebie? Niedługo matura?
– Uczę się.
– No to ucz się. Nie będę do was teraz tak wydzwaniać, żeby tobie nie przeszkadzać.

Żal mi Małgosi. Tu matura, a tu ciężka choroba matki. Ale ona jest jak jej matka. Poradzi sobie. Ciekawe, czy sama sobie studia wybierze, czy wybierze jej matka? Bo na pewno nie Leszek. On to jakby nie miał nic do powiedzenia. Wszystkim zarządza Irka. Może i dobrze rządzi, ale Michała mi szkoda. Powinien być pianistą.

Dodaj komentarz