W głębi nadbużańskiego lasu w starej chacie mieszkał Mikołaj. Nie był leśnikiem, ale całe swoje życie i serce oddał lasom i kniejom, które otaczały jego dom. Mikołaj, jak mało kto, rozumiał mowę nadbużańskiej przyrody. Jego chata wielokrotnie była przystanią dla chorych i zagubionych leśnych zwierząt. W pracy pomagała mu żona o imieniu Nina.
Nina prowadziła dom. Hodowała kury. Miała kozy. Uprawiała też mały ogródek, w którym rosły warzywa. W różnych miejscach wokół chaty rosły kolorowe kwiaty: onętki, lwie paszcze, maciejki, malwy, nagietki, nasturcje, niezapominajki, słoneczniki, kolorowe margaretki… Przy chacie kwitły krzewy forsycji, jaśminu, kaliny i róż.
Do pomocy mieli dwa czekoladowe spaniele. Jeden z nich (Liwiec) miał biały krawat, a drugi (Nurzec) był cały czekoladowy.
- Kola – zwróciła się do męża Nina. – Coś te nasze psy dzisiejszej nocy dziwnie ujadały.
- Wilki też zawodziły – zauważył. – Może to za sprawą tego niebieskiego księżyca. Widziałaś jaki w tym roku był wyjątkowo wielki i pomarańczowy – stwierdził. – No i jeszcze mocno świeci.
- W mieście mówią, że Sapieżyna jest śmiertelnie chora. Może na to wilki wyły, a psy za nimi ujadały. Może umarła – zamyśliła się Nina.
- Mówi się też, że dobra kodeńskie mają przejąć Braniccy, bo nie ma spadkobierców po Sapiehach – zagadnął Mikołaj.
- Chodźmy już do psów – ponagliła Nina.
Liwiec pierwszy przybiegł do nogi Mikołaja, a za nim zaraz Nurzec stanął przy Ninie. Trącały swoich opiekunów nosem i długimi uszami, jakby dawały znać, że mają pójść za nimi.
Poszli. Szli bardzo cichutko. Nawet psy nie skowyczały. Psy szły przodem, za nimi Nina z Mikołajem. Przedarli się pomiędzy gęstymi krzakami malin i jeżyn. Przeszli przez mały brzozowy zagajnik. Psy prowadziły dalej w stronę rzeki. Na łęgach nad samym brzegiem rzeki stały dwa duże wiklinowe kosze. Podeszli do koszy. W okrągłym były grzyby aż po kabłąk. W drugim owalnym przykryte kołderką spało dzieciątko – niemowlę. Nina pochyliła się nad niemowlęciem:
- Śpi – odetchnęła.
Mikołaj rozejrzał się. Na gałęziach rosnącego obok krzaku samotnej kaliny suszyły się pieluszki. Mikołaj je zdjął i podsunął psom pod nos do powąchania:
- Nurzec, szukaj! Liwiec, szukaj! – nakazał psom.
Psy złapały trop i szybko znalazły się nad brzegiem rzeki, nad jej stromym zboczem. Stanęły i czekały. Mikołaj i Nina spojrzeli na siebie. Nagle zrobiło się cicho. Tak cicho, jakby świat stanął w miejscu, jakby wiatr się zatrzymał, jakby wokół nie było ptaków, ani ryb pluskających się w wodzie. Nikogo. Niema cisza. W jednej chwili spojrzeli na wiklinowe łóżeczko. Kołderka poruszyła się i usłyszeli cichy płacz niemowlęcia.
– Ciiiiii – Nina cichutko odezwała się. Podniosła koszyk z niemowlęciem i odeszła.
Mikołaj znalazł dwa niewielkie kijki. Złożył je na krzyż i związał pieluszkami. Gotowy krzyżyk zaniósł nad brzeg rzeki i mocno wbił w ziemię. Chwilę później podniósł koszyk z grzybami i poszedł za Niną. Psy jeszcze pokręciły się nad brzegiem i też dołączyły do Niny.
***
- Kola. Trzeba nam córeczką ochrzcić, żeby dobrze się chowała i zdrowa rosła – zagadała Nina męża.
- Może i masz rację – odpowiedział jej Mikołaj.
- Będzie nasza. Kto może wiedzieć. Nikt jej nie szuka – dodała Nina.
- Nasza córka – stwierdził. – To jakie dasz jej imię? – zapytał.
- Może po mojej babce. Dorota – oznajmiła.
- Ładne imię – odpowiedział. – A wiesz, że to imię oznacza „dar od Boga”? – dodał uśmiechnąwszy się do żony.
***
Dorota wyrosła na piękną dziewczynę. Długi do pasa czarny warkocz dodawał jej uroku, a jej czarne oczy i karminowe usta przyciągały wzrok nie tylko okolicznych kawalerów, ale także panien i ich matek. Nina dbała o Dorotę wyjątkowo. Nie każdej matce wystarczyłoby cierpliwości, aby tak dogadzać swojej córce, jak ona Dorocie.
Mikołaj nie skąpił na ubrania, ani na mydła i na pachnidła. Szczotek i grzebieni też nie brakowało. Dorota miała nawet własne lustro, przed którym, bywało, że przesiadywała całymi godzinami.
Zdarzyło się, że Dorota wstając od lustra, niechcący je trąciła. Lustro rozsypało się na drobne kawałki i już nie nadawało się do użytku. Mikołaj i Nina nie skarcili Doroty, a nawet zadeklarowali się, że kupią jej nowe.
– Dorotko. Do Kodnia niedaleko. Pójdziemy na targ i wybierzesz sobie lustro, jakie tylko będziesz chciała – zaproponowała Nina.
Kodeńskie jarmarki przyciągały nie tylko mieszkańców miasta i okolicy. Zjeżdżali się wszelkiej maści handlownicy, kupcy obce, także cudzoziemskie. Karczmarze otwierali karczmy, kramarze kramy, budniki budy, a jatecznicy jatki. Swoje stoisko mieli także myśliwi. Okienniczki handlowały w oknach, a pod krzyżem stały podkrzyżanki licząc na parę groszy. Po jarmarku kręcili się geszefciarze, przekupcy i przekupki, i oczywiście spekulanci. Nie brakowało aferzystów, a nawet rajzerów i złodziei, nie mówiąc o kieszonkowcach. Gapiów też nie brakowało. Na jarmarku sapieżyńskim można było kupić wszytko, czego dusza zapragnie: sól, mąkę, ryby, śledzie, mięso, gorzałkę, a także skóry, sukna, miody i wosk. Nawet siano. Sprzedawano wyroby żelazne, gliniane, fajansowe, szklane. Nie brakowało produktów kolonialnych, korzeni, mydeł, świec. Handlowano książkami, rękodziełami, świętymi obrazkami, dewocjonaliami, a także produktami regionalnymi. Nie zabrakło miejsca dla tandeciarzy i dla wandeciarzy, którzy sprzedawali starocie i wszelkie tandety. Wśród panującego zgiełku i gwaru, wrzawy i zamieszania można było jeszcze usłyszeć ludowe piosenki. Rozlegały się myśliwskie melodie. Przebijały się dźwięki rogów, okaryn, cymbałków, grzechotek, mandolin, fujarek, a nawet skrzypiec i harmonii.
***
Dorota nie wiedziała jakie lustro ma sobie wybrać. Prostokątne czy owalne, małe czy duże, wiszące czy stojące, w ramie czy bez ramy. Różne jej się podobały, ale wybrać nie umiała. Mikołaj i Nina chodzili za Dorotą krok w krok. Mikołaj sakiewkę z pieniędzmi trzymał przy sobie i mocno jej pilnował, gdy tymczasem Nina pilnowała Doroty, by nie zgubić jej w tłumie. Obeszli wszystkie kramy, stragany i budki.
- Dorotko! Zajrzyjmy do składziku Emilii – zaproponowała Nina. – Wrócimy na targ, jak niczego nie znajdziemy – zaproponowała.
Składzik Emilii był przy drodze na wylocie z miasta. Obok składziku domek pod strzechą skromny, zadbany. Po podwórku biegał biały owczarek w czarne i rude łatki. Zauważył zbliżających się gości i głośno zaszczekał. Z domu wyszła Emilia:
- A kogoż to Bóg prowadzi w moje progi – uśmiechnęła się Emilia do gości. – Widzę, że wasza córka to już panienka. A ty Ninka i ty Mikołaju wcale nie starzejecie się. Zachodźcie – przywitała gości.
- Dawno nie widziałyśmy się, Emilko, a przyszliśmy na targ. Dorotka chce kupić sobie lustro. Może w twoim składziku znajdzie się jakieś wyjątkowe – zagadnęła Nina.
Emilia i Nina znały się od dziecka. Miały o czym rozmawiać idąc po drodze do składziku. Mikołaj i Dorota szli za nimi.
- Zapraszam – uśmiechnęła się Emilia, gdy już odryglowała drzwi.
W jej składziku jak w magazynie. Samemu trudno byłoby coś znaleźć. Z pomocą wyszła Emilia przynosząc do wyboru dwa lusterka. Rzeczywiście były wyjątkowe. Obydwa jakby od kompletu: takiej samej wysokości, takiej samej szerokości, w takiej samej prostej drewnianej ramce, tylko jedno było owalne, a drugie było prostokątne. Obydwa lusterka miały składaną drewnianą nóżkę.
- Dawno temu przyniósł mi je wieśniak spod Kodnia. Nazywali go Nazar. Umarła mu pierwsza żona, a to były jej lustra. Druga żona nie chciała ich oglądać. Może obydwa ci się spodobają? – podając Ninie jedno lustro po drugim przecierała je z kurzu i sprawdzała czy nie są ślepe. – Kryształowe – dodała na koniec z uśmiechem.
Nina odbierając je także uważnie sprawdzała, czy nie są uszkodzone i w jakim stanie są ramki. Okazało się, że lustro owalne ma rysę na szkle.
Dorotka też przyjrzała się obydwu lustrom i potwierdziła, że rzeczywiście owalne jest uszkodzone.
- No to jak, Dorotko? A to prostokątne podoba ci się” – zapytała Nina.
- Nie wiem – odpowiedziała Dorota.
- Zróbmy tak – odezwała się Emilia. – Niech Dorotka weźmie to lustro do domu. Jak jej się spodoba, to Mikołaj przyjdzie i zapłaci. Zgoda? -–zaproponowała Emilia. – Piękna dziewczyna musi mieć dobre lustro. Nie zwykłe, codzienne, pospolite. Jakaś tandeta kupiona od przekupki albo od jakiegoś spekulanta.
Emilia zamyśliła się na chwilę i dopowiedziała:
- To musi być prawdziwe zwierciadło. Wy-ją-tko-we.
Zaznaczając wyraz „wyjątkowe” dodała uśmiechając się do Doroty:
- Oryginalne, niezwykłe … boskie – westchnęła.
***
Dorota długo nie siadała do nowego lustra. Głównie skupiała się na usunięciu zanieczyszczeń, których najwięcej było widać na drewnianej nóżce. A gdy lustro było już gotowe do użytku, zaczęła się zastanawiać, czy na pewno ono jej się podoba.
- Może gdyby ramka nie była drewniana…
- Może gdyby nie było prostokątne …
- Może gdyby ta noga z tyłu była jakaś inna …
- Cóż, że kryształowe …
- Wy-ją-tko-we – przypomniało się jej, jak Emilia na odchodne powiedziała, że piękna dziewczyna powinna mieć wyjątkowe lustro.
Zdegustowana z niebywałą niechęcią postawiła lustro na stoliku, przysunęła krzesło i z wolna na nim zasiadła.
– No i cóż ono ma w sobie wyjątkowego? – wymamrotała cicho pod nosem wlepiając wzrok w lustro.
W lustrze ujrzała twarz pięknej kobiety. Miała czarne oczy, karminowe usta i długi czarny warkocz. Patrząc w lustro próbowała poprawić prawą ręką ułożenie warkocza, ale to co zobaczyła w lustrze było zadziwiające. Nie dowierzała własnym oczom. Wytężywszy wzrok jeszcze raz mocno wlepiła oczy w lustro. I znów widziała w nim to samo: swoje oczy, swoje usta i swój warkocz, ale nie widziała … swojej prawej ręki. Aż ciarki przeszły jej przez plecy. Jeszcze raz złapała swój warkocz, ale już lewą ręką. I znów widziała w nim to samo: swoje oczy, swoje usta i swój warkocz. Ale znów nie widziała ręki. Tym razem lewej ręki. W jednej chwili zrobiło się jej gorąco, a pot zalał jej twarz i szyję. Znów z niedowierzaniem wlepiła oczy w lustro.
- Wyjątkowe – cichym przerażonym głosem wyszeptała do lustra.
I wtedy wydarzyła się rzecz niezwykła. W odpowiedzi usłyszała głos z lustra:
- Jestem twoją matką….
- Jestem twoją matką – powtórzył głos.
Dorota zbladła i osunęła się z krzesła na podłogę.
***
- Nie chcę tego lustra. Odnieście je do Emilii – zakomunikowała Dorota, gdy doszła do siebie.
- Ale co się stało, Dorotko? Tak pięknie je odnowiłaś, tyle pracy i czasu na nie poświęciłaś, a teraz chcesz je oddać? – zapytała Nina.
- Ono nie jest dla mnie – odpowiedziała z opuszczoną głową.
- Dlaczego nie jest dla ciebie? Wytłumacz – zapytał Mikołaj przysłuchując się z boku ich rozmowie.
Dorota ciężko usiadła na swoim krześle. Nina i Mikołaj patrzyli na nią oczekując wyjaśnienia.
- To lustro nigdy nie będzie moje – stwierdziła.
- Jak to? Dlaczego ma nie być twoje? Zapłacimy Emilii i będzie twoje – zapewniła Nina.
- W tym lustrze zobaczyłam piękną kobietę z czarnymi oczami, z karminowymi ustami i z długim czarnym warkoczem. Ale to nie byłam ja – wydusiła z siebie odpowiedź Dorota.
- Tylko kto? – Mikołaj i Nina jak „na trzy – cztery” razem zapytali.
- Ta kobieta … ta kobieta … z lustra … w lustrze … powiedziała mi … że jest … moją matką – trzęsąc się ze strachu odpowiedziała im Dorota.
Nastała długa milcząca cisza, z której przebijał się ledwo słyszalny płacz Doroty.
- Dorotko. Nie martw się sobą. Wszystko jest dobrze. Musimy ci jednak coś ważnego powiedzieć – odezwała się Nina. – Możesz nas wysłuchać?
- Słucham – odpowiedziała Dorota.
- Tamtej nocy dziwnie ujadały psy … – zaczęła Nina.
- I wilki wyjątkowo zawodziły … – włączył się Mikołaj.
- Rano wyszliśmy do psów. Nurzec i Liwiec doskoczyły do nas … – dalej mówiła Nina.
- Pamiętam te psy. Były czekoladowe. Miały długie uszy. Liwiec miał biały krawat, a Nurzec był cały czekoladowy – odezwała się Dorota z radosnym błyskiem w oczach.
- I te psy zaprowadziły nas nad Bug, gdzie stały dwa kosze. Jeden duży okrągły był pełen grzybów. A w drugim owalnym leżało niemowlę. Dziewczynka. Była głodna – mówiła Nina.
- Na drzewie suszyły się pieluszki. Psy powąchały je i złapały trop. Doszły nad brzeg rzeki i stanęły nad jej stromym brzegiem. – opowiadał dalej Mikołaj.
- Zanieśliśmy niemowlę do domu. Nakarmiliśmy kozim mlekiem. Ochrzciliśmy. Daliśmy jej imię po mojej babce. Dorota – dokończyła Nina wypowiedź Mikołaja.
Dorota wstała z krzesła. Podeszła do nich i się przytuliła. Objęli ją, a Mikołaj dodał cichutko:
- To imię oznacza „Dar od Boga”.
- Zaprowadzicie mnie w to miejsce? – wyszeptała Dorota.
Szli we trójkę. Przedarli się pomiędzy gęstymi krzakami malin i jeżyn. Szli przez mały brzozowy zagajnik, aż wyszli na łęgi i skierowali się nad rzekę. Łan kolorowych polnych złocieni przyciągnął wzrok Doroty. Podeszli nad sam brzeg rzeki. Nad jej stromym zboczem stał niewysoki żelazny krzyżyk z blaszaną tabliczką.
Dorota podeszła do krzyża i cicho odczytała datę z tabliczki:
- „ 3 IX 1800 r.”
- Tamtej nocy umarła Elżbieta Sapieżyna z Branickich – wyjaśniła Nina.
- Chcę zatrzymać to lustro – odezwała się Dorota.
- Jak będziesz potrzebowała drugiego lustra pojedziemy do innego miasta – zapewniła Nina.
- Możemy kupić od Emilii także tamto drugie lustro? – zapytała Dorota.
Wracali razem. Prowadził Mikołaj, a za nim szły razem Nina z Dorotą.