Sto lat temu to się stało.
W Bartodziejach zakopano
złotą łyżkę. Piękna była.
Jak pochodnia się świeciła.
Co się z łyżką później działo,
różnie się opowiadało.
Ta opowieść jest najstarszą
bartodziejską o niej baśnią.
Wojciech, ubogi włościanin
szedł do lasu po kasztany.
W starą siermięgę odziany,
pasem w biodrach przepasany,
niósł ze sobą wór konopny,
grabie, widły, bukłak wody
(gdyby pić mu się zachciało).
Wyszedł bardzo wcześnie rano,
ledwo zapiał pierwszy kogut.
Ale zanim wyszedł z domu
zapowiedział swojej żonie:
Zaraz wrócę. Rozpal ogień.
Szedł przez łęgi, rozlewiska,
kartofliska i ścierniska,
pola, łąki i ugory,
przez pastwiska do Olszowy
(trzy, czy cztery wiorsty drogi).
Za Olszową las dębowy
rósł od wielu, wielu wieków.
W środku lasu pośród dębów
były wielkie dwa kasztany.
Jak dwaj bracia razem stały.
Rok w rok Wojciech o tej porze
dźwigał z lasu pełny worek
tych niezwykłych smakołyków.
Zaraz piekł je w piekarniku.
Smakowały jak orzechy.
Miały dzieci z nich uciechy.
Także prażył je i suszył.
Chleb z nich był, kołacze, kluski…
„Może nie był nikt przede mną” –
z niepewnością, ścieżką krętą
szybko Wojciech wszedł do lasu.
Biegiem doszedł do kasztanów.
„Są!!!” – uśmiechnął się do siebie.
Bukłak, widły, wór i grabie
złożył między kasztanami.
Słońce skryte za chmurami
przyglądało się z wysoka.
Wojciech ręką czoło otarł.
Podniósł dwa kasztany z ziemi
i przyłożył je do piersi.
Spojrzał w prawo, spojrzał w lewo.
Na kłębiaste chmury zerknął.
Porozglądał się dokoła.
Kilka chwil pomedytował
i zaczął zbierać kasztany.
Wór pod wierzch naładowany
szybko na plecy zarzucił.
Gdy po widły się odwrócił,
błysk rozjaśnił całe niebo.
Kiedy ręką po nie sięgnął,
ziemia pod nim się zatrzęsła,
aż ze strachu głośno jęknął:
O, Jezusie! Niechaj wrócę!
Wojciech szybko z lasu uciekł.
Biegł, jak gdyby ktoś go gonił.
Widły, grabie, bukłak wody
i kasztanów wór na plecach
– nawet tych ciężarów nie czuł.
Co sił w nogach od Olszowy
przez pastwiska i ugory
łąki, pola i ścierniska,
kartofliska, rozlewiska,
wbiegł na łęgi i przystanął.
Myślał choć chwilę odsapnąć,
ale to co wnet zobaczył
z nóg go ścięło. Padł i zawył.
W dali jego dom się palił.
Rozsypały się kasztany…
Florianie! Patrzysz z wysoka!
Choć co pozostało – ocal!
Na wszystkie świętości – błagam!
W głos się modlił na kolanach.
Nagle przed nim Florian staje.
Złotą łyżkę mu podaje.
Jak pochodnia cała świeci.
Prędko! Ratuj żonę, dzieci!
Łap z bukłaka łyżką wodę!
Biegnij szybko i gaś ogień!
Wojciech z łyżką złotą w ręce
co tchu w płucach biegiem pędził.
Pół Bartodziej się zebrało.
Każdy przyniósł z sobą wiadro.
Wodę z rzeki nabierali.
Ale dom ciągle się palił.
Dobiegł Wojciech z łyżką złotą,
w mig otworzył bukłak z wodą.
Tak, jak Florian mu nakazał,
łyżką wodę brał z bukłaka
i wylewał ją na ogień.
Popatrzyli się po sobie.
Ktoś powiedział: „W obłęd popadł”.
„Stracił rozum” – inny dodał.
Nagle, jakby ktoś czar rzucił,
dom z płomieni się wynurzył.
Najpierw komin, dach i ściany,
potem okna, drzwi i ganek.
Zgasły iskry i płomienie.
Wszyscy upadli na ziemię.
Cicho było jak w kościele.
Żadnych ćwierkań, żadnych treli,
nawet gołąb nie zagruchał,
kot nie miauknął, zmilkła mucha.
Wojciech wstał i uniósł ręce.
Głośno modlił się w podzięce.
Dzięki ci, Święty Florianie,
żeś wysłuchał me błaganie!
Jeszcze, proszę, powiedz tylko
co mam zrobić z złotą łyżką?
Wszyscy z ziemi się podnieśli.
Jakby nagle zrozumieli,
że to właśnie łyżka złota
ugasiła wielki pożar.
Na kolana uklęknęli.
W górę ręce wyciągnęli.
Pokłony bijąc w podzięce
dziękowali za Wojciechem.
Dziękujemy ci, Florianie!…
Łyżka u was niech zostanie.
Niech wam służy, gdy potrzeba –
ciepły głos dochodził z nieba.
Cała wieś się zgromadziła.
Nad złotą łyżką radziła.
„Niech ją Wojciech przechowuje”.
„Niech się wójt nią opiekuje”.
” Niechby była u strażaków”.
” W kościele. W tabernakulum”.
Pod dębami ją zakopmy
we dworskim ogrodzie, co by
wszyscy do niej dostęp mieli –
radził stary laufer wiejski.
I laufera posłuchali.
Złotą łyżkę zakopali.
Kiedy ją odkopywano,
kiedy ją zakopywano –
tego nikt nie zapisywał.
Dość, że wciąż pod ręką była.
Lecz zdarzyło się, niestety,
że gdy piorun w dwór uderzył,
łyżki złotej tam nie było
i pół dworu się spaliło.
Kto mógł złotą łyżkę ukraść?
Trudno było winnych szukać.
Wnet się cała wieś zebrała
i ogniową straż wybrała.