Wieków temu siedem prawie
pośród ługów i mokradeł
w podradomskiej wsi na bagnach
chatę swą miał stary handlarz.
Mieszkał sam jak na wygnaniu.
Ni rodziny, ni przyjaciół,
psa, czy kota, nawet ptaka
(oprócz bąka*). Jedna szkapa,
chuda, prawie przezroczysta,
łysy ogon, rzadka grzywa,
sierść już prawie wyliniała –
z nim na bagnach tych została.
O wygody handlarz nie dbał,
tary to on chyba nie znał,
igły, nici, czy naparstka.
Nie używał też żelazka.
Deszcz go kąpał, wiatr go suszył,
sierścią szkapy czyścił uszy,
pięty piaskiem lub kamieniem.
Ale czesał się grzebieniem.
Czarny był z rogowej kości
i trzy cale miał w długości.
Tylko rano go używał.
We dnie pod poduszką trzymał,
jakby jakiś skarb, unikat.
W sumie flejtuch, no i dziwak,
że go nawet wieś nie chciała,
wciąż się z niego naśmiewała.
Handlarz jakby nic nie słyszał,
nie obrażał się, nie zżymał.
Tajemniczo się uśmiechał.
Coś przeczuwał? Na coś czekał?
Ciągle zbierał stare szmaty,
stare garnki, różne graty,
nie pogardził starym butem
i filcowym kapeluszem
przez rój moli napoczętym,
przepoconym i wymiętym,
śmierdzącymi onucami
i bez pięt nogawicami.
Wszystko co się podnieść dało
w worach znosił lub pod pachą
i na bagnach gdzieś utykał.
Gdzie dokładnie? Nikt nie wnikał.
W każdy czwartek, tydzień w tydzień,
wrzucał wory na kobyłę,
do Radomia na targ jechał.
Droga trudna, niebezpieczna:
bagna, puszcza, szczere pola
(próżno by o pomoc wołać),
w bród przez rzekę, przez zarośla…
Nieraz czuł tę drogę w kościach.
Ale nim na targu stanął,
zatrzymywał się przed Farą.
Była siódma. Czas modlitwy.
Święty Janie Miłościwy!… –
szeptał do Świętego Jana
w każdy czwartek na kolanach.
Pomóż, co przywiozłem , sprzedać.
Nie mam w chacie kromki chleba,
ni obroku dla kobyły –
Święty Janie Miłościwy!…
Gdy do domu z targu wracał
przed Chrzcicielem znowu stawał,
półgrosz na ofiarę składał,
do świętego tak przemawiał:
Święty Janie Miłościwy,
Wielkoduszny, Litościwy!
Dzięki za to, że pomogłeś:
chleb mam, dla kobyły owies,
jeszcze tylko pomóż, proszę,
abym z tym do domu doszedł,
by mnie dziki zwierz nie zszarpał,
albo jakiś zbir nie napadł.
Święty Janie Miłościwy,
Wielkoduszny, Litościwy!
W każdy czwartek, tydzień w tydzień,
handlarz modlił się żarliwie.
Kiedyś wraca do swej chaty,
patrzy – stoi siwek stary.
Koń jak deska – taki chudy,
szara grzywa, szare uszy,
ogon łysy jak u klaczy.
Stoi i na drogę patrzy,
zerka spode łba na bagna,
jakby czekał na handlarza.
Gościa tego nie prosiłem.
Spojrzał handlarz na kobyłę,
jakby była to jej sprawka.
I ja także – klacz odparła.
Chyba coś się jemu stało…
Coś go z bagien tu przywiało…
Rozważała w głos kobyła.
Handlarz jakby jej nie słyszał.
Naprzeciwko siwka stanął,
strzelił z bata i powiada:
Widzę tu cię po raz pierwszy.
Czemu przed mą chatą sterczysz?
Lepiej odejdź stąd czym prędzej.
Bo cię batem tym przepędzę.
Chudy, blady niczym owsik,
przed chabetą handlarz stoi,
z bata strzela, palcem grozi,
ale koń go się nie boi.
Patrząc chłopu prosto w oczy
Weź na służbę – cicho prosi.
Handlarz znowu strzelił z bata.
Idź i głowy nie zawracaj,
bo na służbę mnie dziś nie stać…
W chacie nędza, głód i bieda,
trudno o kawałek chleba.
Jeszcze ciebie tutaj trzeba…
Odejdź, pókim jeszcze dobry!
Ale siwek nie odchodził:
Wody dosyć masz na bagnach,
nie zbiedniejesz – dalej błagał –
a za obrok, miskę owsa,
niósł cię będę do Radomia.
Nawet do innego miasta.
Tym rozśmieszył koń handlarza:
Tego tylko brakowało.
Pół Radomia by się śmiało,
widząc, jak pędzisz galopem.
Nie ośmieszaj mnie …
Koń odszedł.
Tydzień minął jak poprzednie.
Znowu handlarz na targ jedzie.
Znów przed Świętym Janem staje.
Znów zaczyna swą litanię
w piersi bijąc się jak celnik.
Święty Janie Miłosierny!…
Pomóż, co przywiozłem, sprzedać.
Nie mam w chacie kromki chleba,
ni obroku dla kobyły –
Święty Janie Miłościwy!..
Zanim handlarz powstał z kolan,
siwek stanął jemu w oczach,
niczym miotła zdarty, chudy,
szara grzywa, szare uszy,
ogon łysy jak u klaczy,
prosto w oczy jemu patrzy,
niby Święty Jan z ołtarza.
Patrzy tak i prosi, błaga:
Miskę owsa, garść obroku –
i wnet zniknął z jego oczu.
Handlarz poczuł się nieswojo.
Cóż! Od dziś nas będzie troje.
W mgnieniu oka zdecydował.
Tylko staw się do wieczora!!!
Na cały kościół zawołał.
Głos się rozszedł dookoła.
Szybko dotarł też do ławek
„Kto rozmawiać mógł z handlarzem?”
„Sam jak palec na tych bagnach.”
„Nigdy z nikim nie rozmawia.”
„Do kościoła sam przychodzi.”
Setki pytań, wątpliwości
powdzierało się w modlitwę.
Aż z kościoła handlarz wyszedł.
Późno handlarz wrócił z targu,
a po siwku – ani śladu.
Trudno, chyba już nie wróci –
do kobyły swojej mówi.
Wróci, wróci. Już go słychać.
Pędzi ile sił w kopytach.
W każdy czwartek tak jak było,
handlarz z siwkiem i z kobyłą
do Radomia przyjeżdżali,
sprzedawali, kupowali…
Kiedyś siwek opadł z siły.
Stało się to w jednej chwili.
Handlarz w strachu do Radomia
po lekarstwo biegiem pognał.
Wraca, a tu siwka nie ma.
Do handlarza klacz podbiega:
Siwek zniknął, wciąż go nie ma.
Żadnych śladów, nawet cienia.
Opowiada z niepokojem:
Nie ma go nad wodopojem.
Przeszukałam trzęsawiska,
błota, muły, grzęzawiska.
Rozlewiska posprawdzałam.
Nigdzie go tam nie widziałam.
Przepatrzyłam wszystkie nory,
wyrwy, jamy i zapory.
Do bocianich gniazd zajrzałam…
Nie ma, nie ma go na bagnach.
Szukam wszędzie, wkoło biegam.
Niczym kamień w wodę przepadł.
Handlarz widząc smutek klaczy,
biegiem wpał do swojej chaty.
Zajrzał w kąty, w zakamarki
i pod pudła, między garnki.
Zerknął też do starej dzieży:
Może tutaj siwek leży?
Ale nigdzie go nie znalazł.
Boże Wielki! Proszę, błagam!
Upadł handlarz na kolana.
Posypały się lekarstwa.
Litość dla mnie miej, grzesznika.
Pomóż mi odnaleźć siwka.
Biedak nam się rozchorował.
Może zemdlał, może kona.
Nagle w drzwiach coś zaświeciło,
całą izbę rozświetliło.
Jasność taka wielka była,
że handlarza poraziła.
Wytrąciła go z modlitwy:
Miłosierny, litościwy…
Błagał handlarz wstając z klęczek.
Strach ogarnął go i dreszcze.
Zawirowała podłoga.
Z trudem handlarz do drzwi dotarł.
I znów błysk i znowu jasność.
Poszedł tam skąd biło światło.
W progu na snopku ze słomy
leżały cztery podkowy.
Wszystkie ze szczerego złota.
Handlarz, jak stary dozorca,
usiadł przy nich. Długo płakał
i wspominał przeszłe lata…
A gdy już zamierzał wstawać
siwka głos usłyszał z dala:
Gdy nadejdzie głód i bieda –
sprzedaj…bieda … sprzedaj…bieda…
sprzedaj ...
Handlarz jeszcze przez lat wiele
w Farnym modlił się kościele.
Na ofiarę dawał więcej.
A podkowy … miał na szczęście.
Myślisz szukać ich na bagnach?
Sprawa nie jest taka łatwa.
Bąk coś jeszcze o nich wiedział,
ale jego dziś tam nie ma.
Był tam jeszcze do przedwczoraj.
Wczoraj bagna strawił pożar.