Nenufary, wodne lilie,
stoją w wodzie aż po szyję.
Dzieło boskie podziwiają,
czy kochanków swych czekają?
Monet tego nie wyjaśnił…
Posłuchajcie mojej baśni,
którą teraz wam opowiem.
Zdarzyło się to w Taczowie
już po wojnie z Krzyżakami,
w której się Powała wsławił.
Miało być wesele we wsi.
Nikt o takim nawet nie śnił.
Panna z rodu Jakubiaków,
ukochana wnuczka dziadków,
i kawaler, wnuk Sułeckich,
od ołtarza już odeszli.
Już zasiedli w swym powozie.
Przyszli też weselni goście –
do furmanek powsiadali.
Muzykanci marsza grali.
Orszak na pięćdziesiąt koni
stał gotowy już do drogi.
Z przodu powóz czterokonny
w białe klacze zaprzężony,
wyczesane, wyczyszczone.
Dyszle kwieciem umajone.
Na chomątach pióropusze.
Przy kantarach białe róże.
Za nim bryczki i wolanty,
także małe dwa dokarty,
wagonety i wasągi,
szarabany i wóz konny –
wszystko co na kołach stało
na wesele wyjechało.
Nagle głośno ktoś zagwizdał,
jakby dał do startu sygnał.
W jednej chwili orszak ruszył.
Rżenie koni, krzyki ludzi,
piski, wrzaski, zamieszanie,
chichy, śmichy, obwinianie.
Drogę komuś ktoś zajechał,
ktoś się kłócił, ktoś narzekał,
ktoś do domu już uciekał,
inny słuchał, patrzył, czekał…
Aż się uspokoił orszak.
Plac kościelny opustoszał.
Od Zakrzewa do Taczowa
kręta, wyboista droga.
Trzy czy może cztery staje.
W lewo pole, w prawo gaje
i pastwiska dwa dla owiec,
dalej las, za lasem kopiec,
staw po drodze i zakręty,
most, za mostem dom weselny.
Ledwo staję ujechali –
widzą: chłopi się zebrali.
Fura z sianem – ze dwa stogi –
stoi całkiem w poprzek drogi.
Przy niej chłopi pogwizdują
i wesela wyczekują.
– Czemu tutaj tak stoicie?
– No, a gdzie stać mamy? W życie?
Piasta pękła. Klucz za krótki,
a kołodziej żąda wódki.
Wnet drużbowie się zjawili.
Wódkę chłopom postawili.
Furę z sianem – ze dwa stogi –
postawiono obok drogi.
Kołodzieja nie czekali.
Orszak szybko ruszył dalej.
A tu druga niespodzianka.
Panny w kolorowych wiankach
biorąc z sobą maselnice
wyszły przed dom, na ulicę,
i zaczęły masło trzepać.
Nijak przejść, nijak przejechać.
Znów zjawili się drużbowie.
I znów wódka poszła w obieg.
Potem była trzecia „bramka”.
Wyszli do niej swat i swaszka.
Za zakrętem jeszcze czwarta.
Była przy samiuśkich stawach,
by widziano ją z daleka.
Nie jednego by urzekła.
Urządziły ją dzieciaki.
Poznosiły z domów ławki.
Ustawiły je na trasie
całkiem tak jak w szkolnej klasie:
w cztery rzędy, w trzy szeregi.
I do ławek tych zasiedli.
Każdy trzymał bukiet kwiatów
z margerytek, chabrów, maków.
W zakręt orszak wpadał właśnie,
kiedy nagle jak coś trzaśnie…
Dyszel urwał się w powozie.
W przód wyrwały białe konie.
Powóz wylądował w stawie.
Wszystko stało się tak nagle
i na oczach wszystkich gości.
Znikli w stawie państwo młodzi.
Każdy biegł im na ratunek.
Ktoś miał drążek, ktoś postronek.
Podpływano, nurkowano.
Do powozu zaglądano.
Przeszukano dno i zielska.
Płacz i lament. Rozpacz wielka…
Aż pojawił się pan młody.
Stał nad stawem – z drugiej strony.
Panny młodej nie widziano…
Poszukiwań zaprzestano.
Tak skończyła się przysięga
zapisana piórem w księgach.
Wnuk Sułeckich lata całe
przesiadywał nad tym stawem.
Wodne lilie, nenufary,
wyglądały niczym panny.
Wśród nich jedna lilia biała.
Jakby mu się przyglądała.
Wszedł do wody. Sięgnął po nią.
Już dotykał ją swą dłonią,
kiedy nagle jakaś siła
jego rękę odtrąciła.
Wtedy lilia przemówiła:
– Jesteś, mężu. Tak tęskniłam…
– Moja żona ukochana!
Co się stało? Opowiadaj.
Oto o czym się dowiedział.
– Porwał mnie utopiec (śmieciarz).
Cuchnął jak śmierdzące jajko,
jak baranie stare sadło,
niegolony, niedomyty,
zasmarkany i parszywy.
Złapał mnie i się uśmiecha:
„Spadasz mi panienko z nieba
w ślubnej sukni i z welonem.
Już pojmuję cię za żonę”.
I zaciagnął do ołtarza.
„ Nie chcę męża mieć śmieciarza” –
próbowałam mu się wyrwać.
Biłam go, drapałam, gryzłam
i krzyczałam wniebogłosy.
Wtedy przyszły jego siostry.
„ Skoro nie chce – to nie zmuszaj”-
rzekła jedna, za nią druga,
trzecia, czwarta .. i ostatnia.
"Co wy macie do gadania"-
fuknął śmieciarz obrażony.
"Zostaw ją" – wrzasnęły siostry.
Wnet im się podporządkował.
Spojrzał na mnie kątem oka
i odepchnął w zgniłe zielska.
„A to szelma! …A to szelma!” –
skrzeczał swym zachrypłym głosem.
"No to, siostry, mamy problem" –
odezwała się najstarsza.
I zaczęły się naradzać.
"Topić ją, czy ją ratować?"
"Może ją w mieliźnie schować?"
"Może ją zamienić w lilię?..”
Rozprawiały topielice.
Śmieciarz słuchał przerażony.
Zbladły mu ze złości oczy.
Spocił się i tak się skurczył,
że aż spadły z niego buty.
Odpadł także brud i błoto.
Rozwścieczony uciekł. Boso.
Topielice wciąż radziły.
Ja czekałam, aż skończyły…
Przyszła po mnie z sióstr najstarsza.
Przytuliła niczym matka
i mi oznajmiła cicho:
"Będziesz najpiękniejszą lilią.
Lepiej pomóc ci nie mogę.
Zostań tu i patrz na drogę.
Czuwaj, by z niej nikt nie wypadł.
Taczów nie ma ratownika….
W stawie twoja moc i siła”.
Jeśli, mężu, chcesz bym żyła ?…
Spojrzał na nią, wziął w swe dłonie…
Póki się nie skryła w wodzie,
czule z sobą rozmawiali.
I kolejnych dni czekali.
O tym co się wtedy działo,
co się tak naprawdę stało,
tylko kopiec wie dokładnie,
ale to milczący świadek.
Byłam kiedyś raz w Taczowie –
mego męża tam przodkowie:
z Jakubiaków jego babka,
a z Sułeckich szwagier dziadka.