Lilie. Białe wonne lilie.
Od Europy aż po Indie
majestatem swej urody
zdobią parki i ogrody.
Są symbolem niewinności,
cnoty, światła i czystości,
i natchnieniem dla ascetów,
dla malarzy i poetów.
Znawcy Biblii, jej badacze,
lilie wznieśli na ołtarze.
Posłuchajcie moi drodzy
o ich czarodziejskiej mocy.
Stało się to przed wiekami
może trzema, może dawniej,
w podradomskiej wsi Zamłynie.
U młynarzy. W ich rodzinie.
Nadchodziła noc sobótki.
Młynarzówny, cztery córki,
wianki miały już gotowe -
tylko rzucić je na wodę.
Kazia, piąta młynarzówna
i najukochańsza córa ,
oczko w głowie wszystkich w domu,
poszła wianek pleść do boru.
Niedaleko był – za młynem.
Wrócić miała za godzinę.
Trzy minęły. Nie wracała.
Czego długo tak szukała?
Może kwiaty zapartnicy
lub długosza, czy mokrzycy
urokliwym swym zapachem
omamiły? Zwiodły pannę?
Otumanił kwiat paproci?
Poszła za nim? Szuka, błądzi?
Może dukty pomyliła?
Może wpadła w jakieś sidła?
Wyjść nie może? Płacze, woła?
Lub ją jakiś potwór porwał?
Może inna czarna siła
na nią tam się zaczaiła?..
Wieś zbierała się na tańce
nucąc pieśni świętojańskie.
Siostry się niecierpliwiły,
wyglądały, czas liczyły
i na drogę spoglądały.
Jak na szpilkach wszystkie stały.
Kazia jednak nie wracała.
Noc powoli się zbliżała.
- Pójdę za nią – młynarzowa
odstawiając sagan z ognia
szykowała się do drogi.
Nim znalazła się za progiem
rzekła do swojego męża:
- Módl się. Będę spokojniejsza.
Zaś swym córkom powiedziała:
- Zaraz zacznie się zabawa.
Idźcie. Już się wszyscy schodzą.
I zamknęła drzwi za sobą.
Wyszły cztery młynarzówny.
Młynarz ręce wzniósł do góry:
- Boże, Ojcze wszechobecny,
wszechmogący, wszechpotężny!
Jezu Chryste, mój pasterzu.
I ty, święty Kazimierzu,
coś symbolem niewinności,
cnoty, światła i czystości.
Uspokójcież moje serce...
I opuścił młynarz ręce.
W drzwiach już stała młynarzowa.
Blada była, wystraszona,
jakby zdjęta prosto z krzyża.
- Nasza Kazia jak nieżywa
leży w borze pod dębami.
I wnet się zalała łzami.
- Żono! Trzeba ją ratować!...
Biegli razem co sił w nogach.
Kazia jakby smacznie spała.
Żadnych draśnięć, stłuczeń ciała.
Suknia w kwiaty i korale,
z lnu fartuszek – wszystko całe.
Obok Kazi leżał wianek:
kwiaty jak namalowane –
z rozmarynu i z bylicy,
z ruty, z szałwi i z melisy –
aż się oczy do nich śmiały,
choć z kącików łzy się lały.
Obok dębu, tuż przy Kazi,
jakby ogień ziemię strawił.
Plama na trzy, cztery, łokcie
na głębokość dwóch paznokci.
Czarny popiół, czarne węgle.
Czyżby palił ktoś gałęzie?
Młynarz spojrzał w stronę żony
i na węgiel rozrzucony,
po czym schylił się nad córką,
podniósł jak gołębie piórko
i w milczeniu wniósł do domu..
Nikt nie słyszał bicia dzwonu,
gdy żałobną wieść ogłaszał.
Nikt z zabawy się nie wracał.
Nikt z niej także nie uciekał.
Na nikogo nikt nie czekał.
Wieś bawiła się do rana.
Echo niosło: „Jana...Jana...”
i znikało w czarnych chmurach,
aż skończyła się sobótka.
Ucichł śpiew, ustały tańce,
zgasły ognie świętojańskie.
Noc skończyła się. I kropka.
Tylko zapach ziół pozostał.
Wianki... Mleczną popłynęły.
Cztery siostry w drzwiach stanęły
w pas bylicą przepasane,
roztańczone, roześmiane.
Wkoło panowała cisza.
Nikt na progu ich nie witał.
Strach obleciał młynarzówny.
Zobaczyły wieko trumny.
Obok leżał piękny wianek:
kwiaty jak namalowane –
z rozmarynu i z bylicy,
z ruty, z szałwi i z melisy.
Matka Kazię ubierała
i na rękach kołysała.
Nałożyła jej ciżemki
sznurowane na tasiemki,
suknię białą i welonik.
Wpięła w jej blond złote loki
najpiękniejszą białą lilię.
Trumnę ozdobioną mirtem
tiulem białym wymoszczono
i w niej Kazię ułożono.
Przyniesiono też ikonę
z Kazimierzem, jej patronem,
chleb, różaniec, małą świeczkę,
do nosa białą chusteczkę,
fiolkę poświęconej wody
i kir czarny – znak żałoby.
Szkła i lustra zasłoniono
i gromnice zapalono.
Młynarzówny - cztery siostry
białych lilii pęki zniosły,
w dłonie siostry je włożyły
i modlitwę odmówiły:
- Jezu Chryste, a nasz Panie:
daj jej wieczne spoczywanie,
wśród aniołów przebywanie,
ze świętymi ucztowanie
i nadzieję – zmartwychwstanie.
Kazimierzu, jej patronie:
nim przy boskim stanie tronie
prowadź ją do bram królestwa.
W śnie błogosławionym niechaj
będzie miała ukojenie
na tęsknotę, na cierpienie.
Nagle lilie zapachniały,
jakby śmierć odwrócić chciały.
Stało się tak o północy.
Kazia otworzyła oczy.
Zobaczyła suknię białą,
białe lilie. – Co się stało? –
zapytała przestraszona.
- To ty żyjesz?! - młynarzowa
poderwała się na nogi.
- Matko Boska! Boże Drogi!
Zbawicielu Chryste Jezu!
I ty Święty Kazimierzu!
Chwała Wam na wieki! Chwała!
Że nam Kazia ozdrowiała –
młynarz modlił się w podzięce.
Siostry wzięły ją pod ręce
i pomogły zejść na ziemię.
Posadziły obok siebie.
- Co się stało? Czy zemdlałaś?
Myśleliśmy, że umarłaś –
zapytała młynarzowa.
- Już mieliśmy ciebie chować -
wszyscy naraz powiedzieli.
Oto o czym usłyszeli:
- Poszłam wianek pleść do boru.
Gdy wracałam wstrętny potwór
nagle mi zastąpił drogę.
Ryczał, parskał, zionął ogniem.
„Męża szukasz? Męża? Męża?” –
śmiał się, aż się ziemia trzęsła.
„ Mnie poślubisz! Mnie, ślicznotko!
Dawno mam na ciebie oko.
Tak się stanie tu, tej nocy.
Czujesz? Jesteś w mojej mocy”.
Strach mnie całą obezwładnił.
Potwór się nade mną pastwił.
Obwąchiwał, głaskał, szturchał,
smarkał, mlaskał koło ucha.
- Dość już tego!!! – wykrzyczałam.
Chciałam uciec i ....zemdlałam.
Obudziłam się pod dębem.
Potwór trzymał mnie za rękę.
Zerkał na mnie jednym okiem
i pazurem dłubał w nosie.
- Wystraszyłaś mnie, dziewczyno!
Wstawaj, bo cię wezmę siłą!
I chciał złapać mnie za nogi.
Zobaczyłam, że ma rogi.
Pomyślałam – diabeł chyba.
Walki raczej z nim nie wygram.
Na kolanach go błagałam,
po kopytach całowałam,
obiecałam go zapomnieć,
niechby tylko dał mi odejść.
Diabeł wcale mnie nie słuchał,
choć mu darłam się do ucha.
Okładałam go pięściami
i drapałam paznokciami.
Wówczas złapał mnie za szkaplerz.
Wszystko stało się tak nagle:
błysk i świst, i wir ognisty,
huk i ryk, i z diabła iskry.
Świat nade mną zawirował
i ... zachwiałam się na nogach.
Gdy opowieść zakończyła
do sióstr swoich się zwróciła:
- Długoście na mnie czekały?
Siostry nie odpowiadały.
Łzy z policzków ocierały.
Tylko lilie wciąż pachniały.