28.06.2022 – szkaradkowy blog

20 października 2021 roku zakończyłam pisanie opowiadania pt. „Szkaradkowo”. W książce opowiedziałam i pokazałam na zdjęciach jak zmieniła się moja działka w ciągu 16 lat mojego na niej urzędowania. Powstała książka formatu A4 mająca 168 stron. Wydrukowana została w zaprzyjaźnionej drukarni Dizmar pana Mariusza Połczyńskiego w 4 egzemplarzach. Otrzymali je Ola i Stasio, zaś dwa zostały w moim archiwum. Poniżej zdjęcia okładek tego opowiadania.

„Szkaradkowo” to książka w której opowiadam przede wszystkim moim wnukom, jak powstawało Szkaradkowo. Oto wstęp do niej”

WSTĘP

Był rok 2005, kiedy to zafundowałam sobie działkę Nr 223 w Rodzinnym Ogrodzie Działkowym im. XXXV – lecia w Radomiu.

Ogród ten, zlokalizowany w dzielnicy Godów, został założony w 1978 roku. Grunty (13,32ha), które obecnie użytkuje ogród (łącznie z ziemią pod drogę dojazdową od ul. Wiejskiej) zostały wykupione przez Urząd Miejski w Radomiu i zostały przekazane w nieodpłatne użytkowanie wieczyste Wojewódzkiemu Zarządowi Polskiego Związku Działkowców (WZ PZDz) w Radomiu. Z kolei WZ PZDz przekazał je w użytkowanie zakładom pracy. Zakładem wiodącym była wówczas Fabryka Broni (ówcześnie pod nazwą: Zakłady Metalowe PREDOM-ŁUCZNIK im. gen. „Waltera” w Radomiu). Ogrodowi nadano nazwę: Pracowniczy Ogród Działkowy im. XXXV-lecia PRL w Godowie.

Ja jestem już trzecią właścicielką tej działki. Pierwszą „gospodynią” była pani Józefa Traczykowska, drugą pani Grażyna Kolasa.

Jak każda gospodyni, tak i ja, natychmiast przystąpiłam do robienia własnych porządków. Pierwszą potrzebą było zatrudnienie stróży, żeby pilnowali mojego gospodarstwa, a w szczególności domku, który nie posiadał odpowiedniego zabezpieczenia choćby na kłódkę, czy zamek, nie mówiąc o alarmie, czy jakimś monitoringu.

Z doświadczenia moich starszych stażem działkowym przyjaciółek, dostałam wskazówkę, że najlepiej w tej kwestii zdają egzamin krasnale.

Jednak okazało się, że nie tak łatwo było spotkać krasnala. W tej sprawie nie pomogły mi nawet moje przyjaciółki.

Jedna z nich jedynie mi poradziła, żebym szukała ich w swoim ogrodzie, najlepiej nocą.

  • Na pewno niejeden jest stróżem w twoim ogrodzie, może nawet na sąsiedniej działce – podpowiadała.

„Też mi rada. Nocą mam chodzić po ogrodzie i szukać krasnali? Jeszcze ktoś weźmie mnie za złodziejkę. Co mu powiem, że szukam krasnali? Uwierzy? Nie wiadomo” – pomyślałam sobie.

Czas uciekał, a krasnali, choćby jednego, jeszcze nie spotkałam.

Tymczasowo pozakładałam kłódki i zamki. Gdy się okazało po pierwszym włamaniu, że zabezpieczenia nie zadziałały, musiałam zostać na swojej działce na noc i …. szukać krasnala.

Nie było łatwo. Pierwszej nocy słyszałam nawet szelest drobnych kroczków stawianych szybciutko po opadłych suchych liściach wielkiej lipy co rosła poza ogrodzeniem działki. Ale to nie był krasnal. Okazało się, że to była mysz, zwykła szara polna mysz. Którejś kolejnej nocy coś poruszyło się przy kociej misce, ale to też nie był krasnal tylko jeż. Kiedyś coś podniosło do góry stertę liści. Odgarnęłam liście, a tu kreci kopiec. No nie! Po kilku nieprzespanych nocach i po tych wizytach kotów, jeży, myszy i kretów stwierdziłam, że znalezienie krasnala na mojej działce jest po prostu nie-mo-żli-we. Tym bardziej, że noce stawały się coraz chłodniejsze, a dni coraz krótsze. Nawet niespodziewanie spadł pierwszy śnieg, ale szybko zniknął.

Nadeszła pierwsza zima. Długa zima… Niecierpliwie czekałam wiosny i … krasnali. Wiosna minęła szybko, lato także. Cały rok zleciał, jak z bicza strzelił. Krasnali nie spotkałam. Nadal przychodziły koty, jeże, myszy i krety, nawet Borys (bezpański pies). Kiedy jednak zaczęły przychodzić na moją działeczkę żaby, ropuchy i zaskrońce, które zauważyły, że mam już oczko wodne, pomyślałam sobie, że może krasnale także by przyszły, gdyby miały do czego. Długo myślałam nad tym, czym je skusić, zwabić, przyciągnąć na moją działkę. Nawet myślałam o napisaniu ogłoszeń o treści: „Zapraszam krasnali na działkę Nr 223” i rozwieszeniu ich na pięciu ogrodowych tablicach ogłoszeniowych. Ale już przy pisaniu pierwszego ogłoszenia powstał problem w jakim języku je pisać. Zupełnie nie miałam pojęcia jakim językiem one posługują się na co dzień. Dobrze znałam tylko polski, słabo rosyjski, niemiecki, ukraiński i angielski, zaś do pisma obrazkowego kompletnie zdolności nie miałam. Dlatego też ten pomysł w końcu wydał mi się niedorzeczny i szybko z niego zrezygnowałam.

Innym razem pomyślałam, że może na nie po prostu od czasu do czasu zawołać: „Krasnale! Przyjdźcie do mnie!” Ale jak zaczęłam się zastanawiać, jak na nie wołać: czy szeptem, żeby nie wystraszyć; czy głośno, żeby usłyszały; a może im wyśpiewać piskliwym sopranem – to i kolejny pomysł upadł.

– Czym je skusić, czym zwabić, czym przyciągnąć krasnali na moją działkę? – Codziennie zadawałam sobie to pytanie. Bezskutecznie.

Mijały kolejne wiosny, kolejne lata, jesienie i zimy. Żaden krasnal nie przyszedł na moją działkę, nawet nie zostawił śladu na znak, że istnieje. A ja coraz częściej myślałam, że z tymi krasnalami, jako najlepszymi stróżami na działce, to chyba jakaś lipa, zwykły żart ze strony mojej przyjaciółki.

No tak – kiwając głową rozmyślałam nad sobą. – Skończyłam 55 lat. Jestem emerytką. Nie mam wnucząt. Pora spoważnieć.

I zaczęłam wątpić w istnienie krasnali…

Którejś zimowej nocy, gdy planowałam prace wiosenne na następny sezon, zastanawiałam się nad moim gaikiem, w którym przez te kilka lat zdążyły już wyrosnąć: brzoza, trzy świerczki, czarna sosna, kosodrzewina, jarzębina i kalina, a nie zdały egzaminu trzy sosenki, które przywiozłam z Cerekwi z lasu Danusi (Andrzeja rodzonej siostry). Wypadły też modrzew i pigwy (prezenty od działkowiczki), a wykopywane na ugorach dzikie róże i głóg okazały się złym pomysłem. Z kwiatów ozdobnych królowały konwalie, pozostawione przez poprzednią właścicielkę oraz paprocie przywiezione z lasu koło Milejowic.

Pomysł na gaik urodził się jeszcze tego dnia, gdy po raz pierwszy weszłam na swoją już działkę. Chciałam mieć taki zakątek w moim ogródku, w którym rosłyby nie tylko drzewa, ale także grzybki, a ptaki miałyby w nim swoje budki lęgowe i karmniki. Taki zakątek na którym na wiosnę kwitłyby zawilce i konwalie. Taki zakątek, do którego zaglądałaby „Wena”. Siadłybyśmy sobie gdzieś na zaciszu tego zakątka i razem pisałybyśmy wiersze i bajki dla dzieci.

Marzyć dobra rzecz …

No i właśnie wtedy, tej zimowej nocy, wpadł mi do głowy pomysł, że przecież mogę w tym gaiku zrobić bajkowy zakątek. Jako bajkopisarce bardzo by mi się on przydał. I wyciągnęłam albumy z ogrodowymi zdjęciami, żeby przyjrzeć się mojemu gaikowi.

Pomysłów miałam wiele, ale podjąć decyzję, który z nich wybrać łatwo nie było.

Muszę jednak pójść na działkę i na miejscu zaplanować ten zakątek – postanowiłam.

Oczywiście. Przychodziłam na działkę. Zastanawiałam się nad tym zakątkiem, ale ciągle za mało było czasu, żeby tak naprawdę dobrze się zastanowić.

Będą dłuższe dni, zostanę na działce dłużej, to pomyślę.

I tak zeszło aż do Kupały, czyli do 24 czerwca 2010 r.

Działkowicze „świętowali” ten najdłuższy dzień w roku.. Jedni obchodzili imieniny Jana, inni palili zioła w ogniskach, tańczyli, śpiewali. A ja – siedziałam na dębowej ławie i przyglądałam się mojemu gaikowi. I wtedy przypomniała mi się „Baśń o bożej krówce”. Była to ostatnia baśń, jaką napisałam zanim zostałam emerytką. Wtedy jeszcze nawet nie marzyłam o swojej działeczce. W baśni tej biedronka „boża krówka” spadła z nieba i zamieniła się w prawdziwą krowę.

Zamyśliłam się…

– Dzisiaj Kupały. Święto ognia, wody, słońca i księżyca, urodzaju, płodności, radości i miłości. Czary – mary. Cuda wianki. A gdyby tak krasnal spadł z nieba?

Poderwałam się z ławki na równe nogi i szybko pobiegłam po sekator. Nie wiem co mnie tak goniło. Stanęłam przed pierwszym z brzegu świerczkiem i wycięłam mu kilka gałązek od dołu. Rozłożyłam szyszkowy dywanik i poduszeczkę z kory sosnowej.

Gotowe – oznajmiłam szeptem. – Na wszelki wypadek, gdyby jakiś krasnal, albo skrzat, czy dobry duszek nagle tu się pojawił … – dodałam kończąc swoje dzieło.

Przyglądając się swojemu dziełu siedząc na dębowej ławce, przyszedł mi na myśl jeszcze Święty Mikołaj, który, wiadomo, nie jest takiego wzrostu jak krasnal, skrzat, czy dobry duszek. Znów wzięłam sekator do ręki i podeszłam do świerczka. Już nawet ustawiłam go na wyższej gałązce, żeby też ją wyciąć.

I wtedy niespodziewanie usłyszałam cichy radosny głos:

  • Dobry wieczór.

Spojrzałam przed siebie, spojrzałam za siebie, rozejrzałam się na boki, ale nikogo nie widziałam.

  • Dobry wieczór. Tu jestem – ponownie odezwał się głos.

„W chowanego ktoś chce się ze mną bawić o tej porze? Głupi żart” – pomyślałam sobie.

  • Dobry wieczór. Tu jestem – przy twojej prawej nodze.

Spojrzałam na swoją prawą nogę. W odległości jednej stopy w prawo na wysokości pięty stał … krasnal.

  • O rety! … Krasnal! … Prawdziwy! ..

Z trudem hamowałam głos.

  • Szukałem ciebie – odpowiedział mi ciepłym głosem krasnal.
  • Ty mnie szukałeś? … To ja ciebie szukam od prawie pięciu lat – odpowiedziałam mu zgodnie z prawdą.
  • Wiem o tym, ale ja w całkiem innej sprawie szukałem ciebie – spokojnie odpawiedział mi krasnal.
  • A w jakiej sprawie?
  • Jeśli chcesz wiedzieć w jakiej sprawie, musisz cierpliwie mnie wysłuchać.
  • Mogę jeszcze wyciąć tę gałązkę? – Zapytałam krasnala. – Gdyby Święty Mikołaj tutaj …
  • Tak, rozumiem. Oczywiście – krasnal przerwał mi próbę wytłumaczenia się, dlaczego obcinam gałązki świerkowi.

Podcinając tę gałązkę ciągle nie mogłam uwierzyć, że to prawda, że krasnale istnieją.

  • Mam do ciebie prośbę, zanim zaczniemy rozmawiać i zanim zrobi się ciemno.
  • Mów proszę. Spełnię każde twoje życzenie.
  • Serio!
  • Serio!
  • Czy mogę zrobić ci zdjęcie pod tym świerczkiem? Tylko w ten sposób mogę przekonać niedowiarków, że krasnale istnieją naprawdę.
  • Bardzo proszę, tylko ustaw mnie tak, żeby nikt z tych niedowiarków nie miał wątpliwości, że jestem prawdziwym krasnalem.

Po krótkiej sesji zdjęciowej usiadłam razem z nim pod tym świerczkiem i słuchałam opowiadania krasnala.

Otóż okazało się, że kiedyś on (ten właśnie krasnal) mieszkał u mojego prapradziada.

Wcześniej przez bardzo długie lata u sąsiada dziury łatał.

Pod podłogą, w podwalinie, w starym piecu i w kominie, pod sufitem, pod powałą. Łatał wszędzie, gdzie się dało.

Lepił, kleił i drutował. Zasypywał i plombował. Czasem dziurę wręcz zatykał. Byle tylko dziura znikła…

Łatał dziury też w odzieży. Przenicował stos kołnierzy. Stos mankietów. Zmieniał łaty. Zszywał popękane pachy. Reperował i cerował. Łatał lepiej niż krawcowa….

I choć nigdy się nie uczył, łatał buty i onuce. I skarpetki też potrafił. Każdą dziurę w mig naprawił.

Reperował torby, wory…

On naprawiał wszystkie dziury, jakie tylko znalazł w chacie…

Długo był on u sąsiada, aż ten sąsiad się postarzał.

Siadł wtedy ten sąsiad na pryczy i powiedział do krasnala:

Śmierć mi w drzwi zaczyna pukać. Musisz bracie chaty szukać”.

Wtedy poszedł ten krasnal do mojego prapradziada i mój prapradziad przyjął go do swojego domu.

Długo krasnal wspominał, jak to razem żyto siali i tym żytem handlowali, jak to biedę z chaty wypędzili i razem szczęśliwie żyli.

Kiedy jednak i mojemu prapradziadowi śmierć w drzwi zaczęła pukać, znów musiał sobie chaty szukać. I nawet ją znalazł. Znalazł sobie także przyjaciółkę.

  • Kiedy rozeszła się wieść, że szukasz krasnala na służbę, postanowiłem spotkać się z tobą i porozmawiać – jakby kończąc wspomnienia dawnych lat uśmiechnął się do mnie.
  • A o czym mielibyśmy rozmawiać? – zapytałam cierpliwie wysłuchawszy bardzo długiej jego historii.
  • Czy przyjmiesz na służbę nas oboje?
  • Oczywiście.

I tak oto wprowadziły się na moją działkę pierwsze krasnale. Stali na warcie przed drzwiami wejściowymi do domku.

Kiedyś krasnal przyniósł podkowę. Złotą podkowę.

Opowiedział mi jej historię i poprosił, czy może ją zawiesić na „historycznym” świerczku. Na szczęście. Oczywiście zgodziłam się.

  • O czym marzysz? – zapytałam go wtedy.
  • Chciałbym, to znaczy – chcielibyśmy, aby cała nasza rodzina mogła zamieszkać pod tą podkową – odpowiedział mi krasnal patrząc na swoją przyjaciółkę.
  • Rozumiem cię. Przyjmę was wszystkich z wielką radością – uśmiechnęłam się do niego i do jego przyjaciółki. – Nawet możecie liczyć na moją pomoc.

Szybko wyznaczyłam im teren do zagospodarowania…

Z czasem w tym miejscu powstało ich minipaństewko, które otrzymało nazwę Szkaradkowo.

Szkaradkowo dzisiaj to nie tylko osiedle krasnali.

Szkaradkowo – to taki zakątek na mojej działeczce, gdzie wyrosła wysoka brzoza, rosną trzy świerczki, czarna sosna, kosodrzewina, jarzębina i kalina, a także cis, jałowiec i jodła pospolita i koreańska.

Szkaradkowo – to taki zakątek, gdzie rosną grzyby, ptaki mają tam swoje budki lęgowe i karmniki na zimę, gdzie jest jaskinia dla jeży i zaskrońców.

Szkaradkowo – to taki zakątek, w którym na wiosnę kwitną ranniki, zawilce i konwalie, a jesienią piękne wrzosy.

Szkaradkowo – to także taki zakątek, do którego przychodzi od czasu do czasu „Wena”. Siadamy wtedy na zielonej ławce pod brzozą i razem piszemy wiersze i bajki dla dzieci.

Szkaradkowo – to jednak przede wszystkim miejsce zabaw moich wnucząt: Oli i Stasia.

Historię Szkaradkowa dokumentuję głównie w moim „Codzienniku”, który prowadzę od ponad 30 lat. Bogatą dokumentację zgromadziłam także na swojej stronie internetowej. Gdy nastał czas mediów społecznościowych pisałam blogi. Dzisiaj rano postanowiłam, że włączę Szkaradkowo także do mojej nowej strony internetowej jako blog. Zapraszam sympatyków „Szkaradkowa” do śledzenia bloga.